Dorota Segda: Każdy ma w sobie zakamarki niespełnionych nadziei. Generalnie czuję się szczęśliwa
Na uczelni nie mogę znaleźć mężczyzn do pracy. A kobiety walczą, ciągle walczą: o siebie, o dzieci, o innych. O kobiecej waleczności opowiada Dorota Segda, znana aktorka, która właśnie została wybrana (ponownie) rektorem Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie
Jest pani feministką?
Kobieta dziś nie może nie być feministką, jeżeli widzi więcej niż czubek własnego nosa. Feministka nie wyobraża sobie, aby kobiety były traktowane gorzej niż mężczyźni. I tyle. Przerażające i śmieszne zarazem jest to, że można przedstawiać feministkę jako twardą babę w spodniach, a to wizerunek często prezentowany w mediach. Głupie i żenujące. Dla mnie feministka to kobieta, która myśli o innych kobietach z czułością.
Trzy lata temu w USA wybuchła afera wokół znanego producenta filmowego Harveya Weinsteina: od lat stosował przemoc seksualną, korzystając z pozycji. To zrodziło akcję #MeToo. Dała ona coś?
Spowodowała, że dziś ktoś trzy razy się zastanowi, zanim zrobi coś złego. Niestety, #MeToo otworzyło również tamę wielu histerycznym reakcjom i osobom, które na tej akcji uprawiają prywatny PR. Czasami trudno to rozdzielić. Na Akademii Sztuk Teatralnych wypracowaliśmy procedury i stanowisko rzecznika do spraw równego traktowania. Chodzi o przeciwdziałanie takim zjawiskom jak mobbing, seksizm, molestowanie seksualne. Bez tych procedur rozeznanie skali problemów na uczelni było bardzo trudne. Jako prorektor i rektor robiłam wszystko, żeby napiętnować każde zjawisko skrzywdzenia na tym tle. Jednak nie posiadając odpowiednich narzędzi prawnych, narażałam się na procesy sądowe. W ostatnich miesiącach doświadczyłam też, jak wiele jest osób, które lubią na ten temat krzyczeć, zamiast robić coś konkretnego. Pani pyta o akcję #MeToo. Cudownie, jeżeli ona piętnuje, ogranicza, tworzy procedury zabezpieczające, jest konstruktywna. Natomiast rozpędzona histerycznie może wielu osobom zrobić krzywdę.
Dorota Segda
Urodzona w 1966 roku w Krakowie. Aktorka Starego Teatru i rektor Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Debiutowała u Andrzeja Wajdy, kilka razy zagrała też u Jerzego Jarockiego. Popularność przyniosły jej role św. Faustyny, psychicznie chorej matki w filmie „Tato” i... dyrektorki szpitala w „Na dobre i na złe”. Gościnnie grywa też w innych, poza Starym, teatrach. Żona Stanisława Radwana.
Czy dzięki tej akcji molestowanie seksualne w Polsce wyszło spod dywanu?
Tak. Wyjście spod dywanu to pierwszy krok do uleczenia. Kobiety mają więcej narzędzi, żeby nazywać sprawy po imieniu. My, aktorzy, jesteśmy w trudnej sytuacji, bo jeżeli coś z dziedziny mobbingu czy molestowania wypłynie w teatrze, jest chętnie podchwytywane przez media. Jesteśmy środowiskiem na świeczniku. Tym bardziej trzeba być ostrożnym w wydawaniu opinii. Powinien to robić prokurator, a nie społeczeństwo facebookowe.
W Krakowie kilka miesięcy temu ujawniono sprawę mobbingu i molestowania w Teatrze Bagatela. Jak pani, jako aktorka i jako kobieta, odebrała oskarżenia pod adresem dyrektora?
Znam dyrektora Henryka Schoena. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Jeśli jednak kilkanaście koleżanek zgłasza taką sprawę, nie mam wątpliwości, że to prawda. Doceniam ich odwagę. Wiem, że było to dla nich trudne. Jednak w pewnym momencie akcja wymierzona przeciw dyrektorowi osiągnęła rozmiar politycznego pręgierza, stała się dla mnie niesmaczna. Nie możemy w imię dobra nakręcać nienawiści.
Media poruszyła też niedawno rozmowa Romana Praszyńskiego z Anną Marią Sieklucką, która zagrała w ekranizacji książki Blanki Lipińskiej „365 dni”. Dziennikarz zadał serię niesmacznych pytań, np. o to, jaką bieliznę miała aktorka na castingu.
Kiedyś nazwałabym to po prostu chamstwem. W seksistowskich mózgach niektórych mężczyzn chamstwo mieści się bardzo głęboko. Myślę, że ten dziennikarz nie miał na celu skrzywdzenia rozmówczyni, ale jest tak bezdennie durny, że mógł nie pomyśleć, że o pewne rzeczy nie wypada pytać.
Być może uznał, że może sobie pozwolić na więcej, ponieważ rozmawiał z kobietą, która zagrała w filmie erotycznym?
To się niczym nie różni od sytuacji, w której byłam obrażana przez grupę sprowokowaną przez skrajnie prawicową gazetę. Widzowie krzyczeli na mnie - aktorkę - w czasie przedstawienia „Do Damaszku”: Byłaś naszą Faustyną, teraz jesteś nikim. Grając świętą Faustynę, byłam postrzegana jako święta Faustyna, a pani Sieklucka grając w filmie, który zawiera sceny erotyczne, jest kobietą sprzedajną? Czym to się różni? Trzeba być kimś bardzo niemądrym, aby utożsamiać aktorkę z granymi przez nią rolami.
Przez długi czas była pani postrzegana przez pryzmat tej roli.
To nigdy nie było dla mnie obciążające, ponieważ „szuflada” świętej została bardzo szybko zastąpiona innymi szufladami. Zaraz potem zagrałam w serialu „Na dobre i na złe” i dla wielu byłam dyrektorką szpitala, inni do dzisiaj utożsamiają mnie z filmem „Tato”, w którym zagrałam psychicznie chorą matkę. Są też osoby, które zawsze będą mnie kojarzyć z Faustyną. To że dla wielu Faustyna ma moją twarz, to niesamowita przygoda i dar, z którego wynikają niezwykłe spotkania i doświadczenia, na przykład moja wiarygodność. Przecież to, co głosiła Faustyna było wręcz ekstremalną empatią wobec cierpień innych, które święta brała na siebie, głosząc niepopularną wtedy w Kościele prawdę, że Bóg jest miłosierny.
Czy siostry zakonne reprezentują jakiś inny wymiar kobiecości?
Są pewne cechy i zachowania, których one się celowo wyzbywają, na przykład kontakty z drugą płcią, wpisane przecież w kobiecość. Czasem wyzbywają się nawet kontaktu ze światem, co jednak nie wiąże się dla nich z umartwieniem. Kiedy przygotowując się do roli Faustyny, udałam się do Łagiewnik, bramę otworzyła siostra młodsza ode mnie. Prześliczna dziewczyna, z błyszczącymi oczami. Nie wyglądała na umartwioną czy cierpiącą, wyglądała na szczęśliwe słoneczko. Nie wiem, co siostry zakonne zyskują dla swojej kobiecości, będąc w zakonie, ale na pewno coś zyskują dla swojego człowieczeństwa. Przynajmniej te, które czują się tam szczęśliwe, bo są i takie, które dokonują złego wyboru.
Która z pani ról jest najbliższa ideałowi kobiety?
Być aktorką, to znaczy być po wielokroć kobietą. Dzięki temu noszę w sobie wiele różnych odcieni kobiecości, które mnie budują jako kobietę. Pewne role mam tak mocno w krwiobiegu, że nie umiałabym nie być osobą empatyczną. Jestem empatyczna ekstremalnie. Kiedy gra się przez 150 wieczorów w teatrze kobietę, która morduje własne dziecko i się tę kobietę kocha, to inaczej patrzy się na ludzi. Nie twierdzę, że mam jakieś wyjątkowo wybaczające serce, bo są rzeczy, które trudno wybaczyć, ale słowo „nietolerancja” jest dla mnie przejawem skrajnej głupoty, egocentryzmu i nieodpowiedzialności. Trzeba być złym człowiekiem, aby być nietolerancyjnym wobec inności. Są pewne role, w których aktor może przeżywać katharsis, doświadczać czegoś najgorszego po to, aby umieć się od tego wyzwolić. Tylko niektóre z ról stwarzają ku temu warunki, na przykład Małgorzata w „Fauście” Goethego.
Gdzie jest źródło pani kobiecej siły?
Zapewne wynika z moich cech osobowych, których lata temu nawet bym nie przeczuwała. Kiedy byłam studentką pierwszego roku, miałam 18 lat, a wyglądałam na 14-letniego chłopczyka z krótkimi, jasnymi włosami. Miałam kolegów w grupie, którzy byli bandziorami, co mówię z dużym uśmiechem, bo lubię bandziorów. Byli ode mnie starsi o cztery lata i mieli po 2 metry wzrostu, a ja byłam ich grupową. Nazywali mnie: szefowa. Nikt nie mógł przeczuwać, że to moje szefowanie skończy się w gabinecie rektora krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Może zawsze coś takiego miałam w sobie? Mam cechę, którą lubię, mimo że bywa dla mnie źródłem problemów - nazywam rzeczy po imieniu. Nie uznaję dalece politycznych rozgrywek, które zawoalowują rzeczywistość. Jasno występuję w obronie pewnych wartości, bronię innych. Posiadam też wrodzone poczucie sprawiedliwości. To mój kompas. I pewnie tę cechę rozeznali we mnie studenci i pedagodzy, kiedy mnie wymyślili na rektora uczelni. W życiu bym nie pomyślała, że chcę być rektorem. Władza nigdy nie była moim celem. Jestem spełnioną zawodowo aktorką i chociaż mój grafik przeczy temu - nie jestem typem pracoholiczki. Kocham jeździć na wakacje, pływać w oceanie, zbierać grzyby w lesie i płaczę, kiedy muszę wracać do rzeczywistości. Jednak kiedy wracam, zamieniam się w perfekcjonistkę. Gdy cztery lata temu zapytałam męża, czy mogę być rektorem, powiedział, że mam naturalną hierarchię spraw. Nie poświęcam za dużo czasu i uwagi drobnym kwestiom. Koncentruję się na strategii, która do czegoś prowadzi. Siłą jest dla mnie spełnianie marzeń, wyznaczanie celów nawet pozornie nieosiągalnych, możliwość decydowania o tym, co jest dla mnie najważniejsze i umiejętność mówienia „nie”.
Może pani powiedzieć o sobie: „Jestem silną kobietą”?
Pewnie 30 lat temu bym tego nie powiedziała, ale wzięłam na siebie różne role i włączam w nich bieg, który polega na tym, że teraz jestem silna. To jest, załóżmy, bieg czwarty.
A ile biegów ma ta skrzynia?
Sześć. Sześć - jestem skończoną francą, która bezwzględnie egzekwuje pewne rzeczy i wali prosto z mostu, kiedy jest do tego zmuszona, a nie dlatego, że jest taka z natury. Na czwórce jestem silna i to jest bezpieczne i miłe uczucie.
Najczęściej jest pani na tym biegu?
Nie powiedziałabym, że najczęściej, bo bardzo lubię też być na luzie.
Kobieta musi być wojowniczką?
Jestem o tym przekonana. Wszystkie kobiety są wojowniczkami. Czy walczą o to, jak umówić dziecko do lekarza, czy rozwiązują prozaiczne problemy dnia codziennego, czy walczą o sprawy zawodowe. Walczą, wiecznie walczą. Nie wiem, co trzeba by robić, żeby będąc kobietą, nie walczyć o coś bezustannie.
Pracuje pani z młodymi osobami, które marzą o karierze aktorskiej i byciu sławnym. W jaki sposób stara się pani budować w nich poczucie własnej wartości?
Ucząc bycia artystą, uwrażliwiamy młodych na to, co w świecie piękne i ważne. Prezentujemy studentom najpiękniejszą literaturę, której doświadczają na sobie przez granie ról. Uczymy tolerancji. Pokazujemy im wysokie „c”, które noszą w sobie, żeby tak łatwo nie ulegali blichtrowi i w zdobywaniu popularności nie sięgali po rzeczy najprostsze. Jedną z moich misji jest bycie pedagogiem. Przez cztery lata można wychować ludzi, nauczyć ich czytać książki, których nie czytali, pokazać dystans do pewnych zjawisk. Staramy się to robić.
Czy z czymś pani walczy?
Z przeciwnościami dnia powszedniego. Walczę, aby być kobietą szczęśliwą, spełniać i pielęgnować marzenia, nie dać się pochłonąć pracy. Jako rektor AST i członek Rady Artystycznej Starego Teatru podejmuję niewyobrażalną liczbę zmagań. I czasem samą siebie podziwiam za to, że się nie poddaję. Jestem typem wojowniczki i chociaż mogłabym się wycofać, stanęłam do wyborów na kolejną kadencję. Rezygnacja z pełnionej funkcji przyniosłaby mi wiele szczęśliwych chwil spędzonych z mężem, ale byłby to rodzaj dezercji, tchórzostwa. Tak jakby generał zostawił armię na polu walki.
Gdyby miała pani ułożyć słownik, jaka definicja kobiecości by się w nim znalazła?
Kobiecość to zjawisko wymykające się definicjom. Kobieta może być kimś tak różnym, robić tyle rzeczy... Może być uroczą blondynką, którą lubię bywać i babą z jajami, kochającą matką aktywną zawodowo i osobą, która jest na utrzymaniu męża. Może być miła, empatyczna, rozsiewać czar i pachnieć, może walczyć o prawa człowieka i jeździć na wojnę. I znam kobiety, które posiadają te cechy naraz.
Czy w kobietach sprzed lat i współczesnych zostało coś niezmiennego?
Chyba to, że chcą być kochane i kochać.
Gdyby porównała pani swoje młodzieńcze spojrzenie i spojrzenie dzisiejszej młodzieży na kobiecość, jakie dostrzegłaby pani różnice?
W moim zawodzie kobiety zawsze miały szczególne miejsce. Aktorki są podziwiane. Kiedy przyszłam tu jako studentka, rektorem przestała być prof. Danuta Michałowska. Kobieta - rektor to na polskich uczelniach coś niesłychanie rzadkiego, a mówimy o wczesnych latach osiemdziesiątych. AST to szczególne miejsce dla kobiet. Jednak doświadczenia pokazują, że kobiety nie mają łatwo. Bywają dyskryminowane, postrzegane w sposób seksistowski, często mniej zarabiają. Dlatego zaczęły walczyć o swoje prawa. W latach osiemdziesiątych marsz czarnych parasolek - kobiet, które rzucają rękawice władzy - byłby nie do wyobrażenia. Dziś kobiety nie pozwalają, żeby ktoś mieszał się do ich decyzji osobistych, żeby wchodził im z butami do łóżka. Czy to ksiądz, czy dyrektor, czy prezes. To niedopuszczalne. W czasie mojej pierwszej inauguracji na stanowisku rektora, która przypadała w dniu czarnego marszu, zrezygnowałam z gronostajów i założyłam czarną pelerynkę, żeby wyrazić solidarność z kobietami, które będą maszerowały. Nie wprowadzam polityki na uczelnię, wręcz od niej stronię, ale nie widzę powodu, żeby nie mówić o moich światopoglądowych priorytetach, a do nich należy walka o prawa kobiet, równouprawnienie i o niedyskryminowanie ludzi ze względu na płeć, preferencje seksualne, narodowość czy wyznanie. To jest wpisane w statut tej uczelni. Jest też wpisane w konstytucję.
W jednym z wywiadów wspomniała pani o pragnieniu macierzyństwa. Czy bez tego doświadczenia czuje się pani kobietą spełnioną?
Każdy ma w sobie przeróżne zakamarki niespełnionych marzeń i nadziei. Nie znam człowieka, któremu by wszystko w życiu fantastycznie się udało. Czy jeśli to i owo mi się udało, a coś innego udało mi się mniej, to jestem spełniona czy nie? Ode mnie zależy, jak ustawię te proporcje. Generalnie czuję się osobą szczęśliwą, co nie znaczy, że nie mam lęków, że nie budzę się w nocy i czegoś nie żałuję, że nie zastanawiam się czasami, jak by było, gdyby... Jeżeli chodzi o macierzyństwo, zrobiłam wszystko, co mogłam, więc moje niespełnienie nie niesie ze sobą wyrzutów sumienia. Dlatego też uważam, że odbieranie kobietom prawa do zapłodnienia in vitro w świecie, w którym tysiące par boryka się z niepłodnością, jest nieludzkie. I jeżeli miałabym z jakiegoś powodu wystąpić z Kościoła Katolickiego, to byłby to ten powód.