- Jeśli chodzi o geopolitykę, to wzorem Putina wydaje się być Stalin - mówi dr hab. Henryk Głębocki, historyk UJ, znawca dziejów imperium rosyjskiego i sowieckiego, który w listopadzie 2017 r., w trakcie wyjazdu naukowego, został zatrzymany przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa w Moskwie i wydalony z Rosji, bez prawa powrotu.
Zaskoczył pana atak Rosji na Ukrainę? W ostatnim orędziu Putin zakwestionował istnienie ukraińskiego narodu i państwa, twierdząc, że współczesna Ukraina to sztuczny twór Lenina, a tak naprawdę stanowi ona integralną część historii, kultury i przestrzeni duchowej Rosji.
To nie jest wojna tylko z Ukrainą, ale wyzwanie rzucone całemu Zachodowi i systemowi światowemu stworzonemu przezeń po rozpadzie imperium sowieckiego. Putin stwierdził wyraźnie w swoim nocnym wystąpieniu, uzasadniając atak, że chodzi o zneutralizowanie Ukrainy, a w istocie o obalenie legalnych władz, które działają wbrew interesom Rosji i jej woli przebudowy światowego porządku. To jest prawdziwy wymiar „rewanżu historii”, o którym pisaliśmy i mówiliśmy od lat. Teraz dokonywany jest już w realnym świecie, nie na mapach, ale na stepach Ukrainy.
Ich opanowanie otwiera odwieczne szlaki ekspansji rosyjskiego imperium prowadzące na zachód przez pomost lądowy między Morzem Czarnym i Bałtykiem. Zanim do tego doszło, ta idea historycznego odwetu za utratę imperium i pozycji jednego z głównych mocarstw globalnych dojrzewała w głowach rosyjskich elit i tych Rosjan, którzy im uwierzyli, przeżywając traumę swojego wydania „weimarskiego kompleksu”. Tak nazywano psychologiczne procesy, które po klęsce w I wojnie światowej oddały władzę nad Niemcami w ręce skrajnych sił NSDAP, obiecujących również rewizję ówczesnego globalnego porządku. Co do Ukrainy, to obecny gospodarz Kremla nieraz już mówił w podobny sposób o Ukrainie i Ukraińcach. Jego ostatnie wypowiedzi to właściwie kompilacja dobrze znanych teorii zaczerpniętych z dzieł XIX-wiecznych oficjalnych historyków imperium rosyjskiego, rówieśników i polemistów Lelewela i Mickiewicza.
Począwszy od twórcy rosyjskiej wyobraźni historycznej Nikołaja Karamzina czy nadwornego dziejopisa Mikołaja I - Nikołaja Ustriałowa. To dziedzictwo kilku pokoleń intelektualistów kształtujących wyobraźnię, wrażliwość i kulturę polityczną pokoleń rosyjskich elit przekonujących, że warunkiem istnienia i zwycięstw Rosji jest carskie samodzierżawie i imperium. Współbrzmiał z nimi w tej epoce głos nawet Puszkina, uważanego za ówczesnego dysydenta, a w istocie piewcy „imperium i wolności”, w wersji oświeconego imperium jako niezbędnego narzędzia postępu i warunku dla udziału Rosji w uniwersalnej cywilizacji. Wszystkie te tezy przepuszczone zostały jednak przez doświadczenie sowieckiego imperializmu. Jego wykładnią był stalinowski podręcznik „Krótki kurs historii WKP(b)”, z którego uczyły się też pokolenia funkcjonariuszy KGB. Niewątpliwie poznał go też pułkownik Putin. Bo, moim zdaniem, to nie Mikołaj I, o czym sam pisałem niedawno, ale Józef Stalin jest najbliższym Putinowi wzorem rozmachu i skuteczności w realizowaniu globalnych imperialnych wizji…
Putin powtarza, że Ukraińcy są częścią wielkiego, rosyjskiego narodu, obok Rosjan i Białorusinów. Dlatego - jego zdaniem - powinni żyć w jednym państwie.
Teoria, że istnieje jeden, trójdzielny naród rosyjski, złożony z Białorusinów, Małorusinów (Ukraińców) i Wielkorusów, została stworzona w I połowie XIX wieku na potrzeby jednego z ulubionych bohaterów Putina - cara Mikołaja I. Nam „Mikołaj Pałkin” kojarzy się jak najgorzej, dla Rosjan, podobnie jak Katarzyna II i Aleksander III jest jednym z ukochanych postaci historycznych. Po zderzeniu z siłą polskiego pragnienia wolności w postaci powstania listopadowego i obecności polskiej tożsamości na Kresach, nakazał on stworzenie własnej, pierwszej oficjalnej ideologii, która miała uzasadniać rosyjskie panowanie. Odwołano się w niej do najważniejszych wartości - do samodzierżawia, prawosławia i konserwatywnego nacjonalizmu. Pod tym względem putinizm wydaje się być połączeniem podobnych idei.
Były funkcjonariusz komunistycznej bezpieki - stał się wyznawcą teorii carskich historyków?
To tylko ideologiczna nadbudowa, jeśli wolno użyć marksistowskiego schematu, na którym wychowało się pokolenie rządzącej Rosją korporacji czekistów. Ważniejsza jest „baza”, a tę tworzy łączący tradycję carską i stalinowską - „białą” i „czerwona” Rosję - imperializm. Chodzi o sposób widzenia Rosji i świata na zewnątrz w kategoriach imperialnych. Na zewnątrz, np. na Zachodzie przyjmowanie jest to za rodzaj tzw. realizmu politycznego, czyli liczenia się jedynie z czynnikami siły. Jednak każde imperium do takich zasad, rachowania realnych sił właśnie się odwoływało.
Rachując siły, Rosja wcale nie wydaje się silnym biegunem. Ekipa Putina nie była w stanie powstrzymać wymierania etnicznych Rosjan, ani zabezpieczyć reszcie obywateli przyzwoitych warunków życia, rozwinąć gospodarki. Postawiono na to, na czym ta elita znała się najlepiej - zdobywanie środków z surowców i rozbudowa sektora wojskowego oraz operacje specjalne. Idee uzasadniające obecne wydanie imperialnej polityki mają długie tradycje. Wspomniany Nikołaj Ustriałow działał na dworze Mikołaja I, kontynuując prace Karamzina, twórcy imperialnej historiografii rosyjskiej. To z jego oficjalnych podręczników nauczano w całym XIX-wiecznym imperium, także w szkołach Królestwa Polskiego. To on stworzył teorię „dwóch Rusi”, mówiącą, że w przeszłości istniały dwa państwa ruskie. Jedna, ta właściwa, to Wielkie Księstwo Moskiewskie oraz druga - Wielkie Księstwo Litewskie, w istocie także ruskie/rosyjskie, w sposób naturalny ciążące ku połączeniu się z Moskwą.
Niestety, fatalny wpływ na tę drugą Ruś wywarł Zachód w postaci Królestwa Polskiego, które poprzez kolejne unie polsko-litewskie zagarnęło ruskie dziedzictwo, prawnie przynależne Moskwie, dziedziczce Rusi Kijowskiej. I dopiero rozbiory Rzeczypospolitej przywróciły jedność rosyjskiego narodu, a Mikołaj I, zleceniodawca książek Ustriałowa miał dokończyć tego dzieła, „wypolszczając” Kresy. Teorię tę tworzono gdy jedyną alternatywą dla rosyjskiej tożsamości na tych ziemiach była wciąż polska kultura a nowoczesna tożsamość innych narodów dopiero się tworzyła. W tej historycznej wizji, kontynuowanej aż do 1917 r. Białorusini i Małorusini (mieszkańcy, jak wówczas pisano, Małorosji, bo termin Ukraina pojawi się dopiero w końcu XIX właśnie po to, by odróżnić się od Rosji) były jedynie grupami etnicznymi, różniącymi się lokalnymi dialektami od Wielkorusów (Rosjan). Literackie języki ukraiński czy białoruski dopiero tworzone były przez inteligencję wywodzącą się z tych narodów. Taka wizja etnogenezy Europy Wschodniej funkcjonowała w imperium rosyjskim do początku XX wieku. W oficjalnym, państwowym dyskursie Ukraińcy czy Białorusini po prostu nie istnieli. Inteligenci, którzy rozwijali tożsamość ukraińską, mogli to robić jedynie na zasadzie regionalizmu. Stąd określanie ich Małorusami czy w przypadku Białorusi Zapadnorusami. Język i tożsamość tych narodów traktowano jako etnograficzną anomalię, tolerowaną na poziomie regionalizmu, ale językiem i kulturą wyższą mogła być tylko rosyjska. Kiedy jednak rozwój tożsamości etnicznej przekraczał fazę oddziaływania na masy, za pośrednictwem elementarzy, szkół, pierwszych gazet, administracja carska natychmiast zaczynała represje.
Putin odwołuje się często do idei tzw. ruskiego miru. Na czym ona polega?
To również jedna z idei mających długą historię, której kształt nadali XIX-wieczni rosyjscy historycy i ideolodzy. Michaił Pogodin, jeden z ideologów wspomnianej koncepcji oficjalnej narodowości Mikołaja I, twierdził, że „ruski mir” to odrębna kulturowo-etniczna wspólnota. Pogląd ten rozwijali później tzw. słowianofile i panslawiści. Istnienie słowiańskiej cywilizacji miało uzasadniać prawo Rosjan do panowania nad wszystkimi ziemiami zamieszkanymi przez Słowian. Język ukraiński czy białoruski traktowano tu jako narzecza chłopskie, wolno było ich używać, ale w codziennym życiu. Językiem rządzącej elity, świata kultury i polityki, który wszystkich łączy, miał być jedynie rosyjski. Trzeba jednak pamiętać, że w ówczesnych elitach, szczególnie kulturalnych, carskiego imperium znajdziemy wielu Małorusów, jak choćby pisarz Mikołaj Gogol, którzy czuli się częścią tej wielkiej wspólnoty ruskiej i tworzyli głównie w języku rosyjskim.
W 1918 roku pojawiły się jednak próby stworzenia dwóch państw ukraińskich z ośrodkami we Lwowie i Kijowie.
Z rozpadu imperium rosyjskiego chciały skorzystać różne narody. Niewielu udało się jednak zyskać niezależność, jak Polakom, Bałtom czy Finom, bo stały się ofiarami rekonkwisty bolszewików, którzy odbudowali imperium pod czerwonym sztandarem. Putin, który ostrzega przed konsekwencjami dekomunizacji i ironicznie przywołuje Lenina oraz bolszewików jako rzekomych twórców współczesnej Ukrainy, „zapomina” dodać, że to Armia Czerwona zniszczyła dążenia Ukraińców do utworzenie własnego, prawdziwie niezależnego państwa. Zaproponowano im miejsce w systemie sowieckiego federalizmu w formie ZSRS, którego narodowe założenia Stalin z Leninem wymyślili podczas spotkań w Krakowie 1912/1913 r. Wykreślono granice etniczne, ale bolszewicy tylko formalnie głosili prawo narodów do samostanowienia. To kierownictwo partii komunistycznej na Kremlu decydowało, kto i jak ma się rządzić w sowieckich republikach. A nadzór na tym „łże-federalizmem” utrzymywały organizacje partyjne i delegatury CzK/OGPU/NKWD.
Kreml przekonuje, że współczesna Rosja jest sukcesorem nie tylko ZSRR, ale także średniowiecznej Rusi Kijowskiej. Tym m.in. tłumaczy roszczenia wobec Ukrainy, której historycy z kolei przedstawiają Kijów jako kolebkę ukraińskiej tożsamości, a Rosję i jej poprzednika - państwo moskiewskie jako uzurpatora, który przypisuje sobie cudzą historię. Kto ma rację?
Ten spór jest nierozstrzygalny. Pytanie takie pojawiło się w XIX wieku, gdy tworzyła się nowoczesna tożsamość narodowa i powstały ideologie, które miały uzasadnić panowanie carów rosyjskich nad Kijowem i Ukrainą. Jako historyk myślę, że prawo do odwoływania się do tradycji i oryginalnej, bogatej cywilizacji Rusi Kijowskiej mają wszystkie narody wschodniosłowiańskie, a może nawet Normanowie, z których wywodzili się pierwsi władcy ruscy. Jest to trochę tak jak z odpowiedzią, kto jest sukcesorem starożytnego Rzymu. Teza o Rusi Kijowskiej, której kontynuatorem jest Rosja, zrodziła się za Iwana III Srogiego (dziadka Iwana IV Groźnego), czyli pod koniec XV wieku, kiedy państwo moskiewskie zaczynało tzw. zbieranie ruskich i nieruskich ziem, co, nawiasem mówiąc, Putin też próbuje teraz robić. To wtedy stworzono polityczne mity, by uzasadnić specjalny status Moskwy i jej władców.
Car Iwana III ożenił się z Zoe Paleolog z dynastii cesarzy bizantyńskich, którą mu wyswatał papież, bo chciał odnowić unię z prawosławiem. Iwan wykorzystał to jednak, by przejąć herb cesarski z dwugłowym orłem i mitotwórcze legendy. Wtedy też pojawiła się teza o Moskwie jako Trzecim Rzymie. Wszystko to miało legitymizować prawo do zjednoczenia ziem ruskich, tj. zamieszkanych przez wyznawców prawosławia. Drugi Rzym, czyli Bizancjum rzekomo upadło, bo zawarło unię florencką z papiestwem, którego herezja łacińska wcześniej doprowadziła z kolei do upadku pierwszego Rzymu. Odzyskanie Kijowa jako „matki grodów ruskich” i symbolicznego miejsca chrztu Rusi było czymś absolutnie oczywistym dla Iwana III i kolejnych władców Kremla. Dlatego Kijów pozostaje do dziś ważny ze względu na swoją symbolikę. To chrzcielnica wschodnich Słowian, coś jak Gniezno dla Polaków. Tam właśnie, według najstarszych, ruskich przekazów, Włodzimierz I Wielki miał ochrzcić swych poddanych w wodach Dniepru. Sam mógł przyjąć chrzest gdzieś na Krymie, może w Chersonezie Taurydzkim/Korsuniu, którego ruiny odkopano w okolicach Sewastopola, do czego Putin zresztą odwoływał się zajmując Krym.
Powstanie Chmielnickiego w połowie XVII wieku, którego przywódcę czci się na Ukrainie jak narodowego bohatera, paradoksalnie doprowadziło do przyjęcia zwierzchnictwa Moskwy.
Zanim Bohdan Chmielnicki podpisał ugodę w Perejasławiu z wysłannikami cara Aleksego w 1654 r., przelano morze krwi w wojnie z Rzeczpospolitą. Nie dało się już zasypać nienawiści między szlachtą a Kozakami, a Moskwa to wykorzystała. To wtedy właśnie zaczęło się zasiedlanie tzw. Ukrainy Słobodzkiej na wschodniej części Dzikich Pól, gdzie później powstał Ługańsk i Donieck, gdzie od końca XVII budowano zagłębie przemysłowe i wydobywcze. W XVII w. były to puste stepy, na które ludność uciekała ze zrujnowanych ziem na prawobrzeżnej Ukrainie, które pozostały przy Rzeczypospolitej. Po podziale Ukrainy w Andruszowie w 1667 r. carstwo rosyjskie zgodziło się autonomię dla Kozaków w postaci tzw. Hetmanatu na Zadnieprzu, który istniał z przerwami około sto lat. Drugi hetmanat, który początkowo powstał po polskiej stronie Dniepru, zniknął już na latach 70 XVII w. Hetman Iwana Mazepa próbował wyzwolić się spod moskiewskiej obediencji, ale przegrał pod Połtawą w 1709 r. Ostatecznie caryca Katarzyna zlikwidowała autonomię Kozaków w 1764, likwidując Hetmanat, a w 1775 Sicz Zaporoską, kiedy już nie potrzebowała jej do walki z Turkami. Kozaków przesiedlono nad Kubań, by bronili południa Rosji od strony Kaukazu. Kozackie elity zrównała jednak ze szlachtą rosyjską, aby wciągnąć do budowy imperium.
Rosja stała się prawdziwym imperium dopiero po zajęciu Ukrainy?
Rosja miała charakter wieloetnicznego imperium od zdobycia chanatów nad Wołgą przez Iwana Groźnego w połowie XVI. Jednak zdobycie wschodniej Ukrainy w połowie XVII w. było pierwszym tak ważnym nabytkiem w Europie Wschodniej carstwa rosyjskiego, dotąd bardziej azjatyckiego niż europejskiego. Bo ogromną Syberię przyłączono wcześniej - do poł. XVII w. Kluczowe było także geopolityczne położenie ziem ukraińskich. Rosja mogła tamtędy dotrzeć do niezamarzających mórz wcześniej niż przez Bałtyk. Piotr I budowanie floty morskiej zaczął od zdobycia na Turkach Azowa w końcu XVII w. Chodziło też o kulturowo-etniczne znacznie Kijowa dla legitymizacji władzy moskiewskich carów.
Dążenie Putina do podporządkowania Ukrainy ma podobne motywacje?
Rozgrywka o Ukrainę to część walki o dominację w naszej części świata, ale i w całej Eurazji. Rosja doskonale to rozumiała już od czasów Iwana Groźnego. Ukraina z Polską, Litwą i Białorusią (dawna Rzeczpospolita) tworzą naturalny korytarz geopolityczny między Karpatami a morzami - Bałtyckim i Czarnym. Od XVI wieku wszystko, co trafiało z zachodu na wschód Europy i odwrotnie musiało tędy przechodzić. Dzisiaj gra idzie o to, kto kontrolować będzie przepływ towarów między wysoko rozwiniętymi kresami Eurazji - Europą Zachodnią zjednoczoną w UE a Dalekim Wschodem z dominującą pozycją Chin.
W narastającej rywalizacji między Chinami i Stanami Zjednoczonym Ukraina staje się też elementem globalnej rozgrywki. Drogi wodne na świecie są kontrolowane przez flotę amerykańską. Chińczycy wyraźnie, od dekady, stawiają na rozbudowę lądowych szlaków komunikacyjnych, tzw. żelaznego szlaku jedwabnego. Rosja chce korzystać ze swego geopolitycznego położenia w pustym „sercu lądu” , jak nazwał to na początku XX w. brytyjski geopolityk Halford MacKinder. Tę rolę geopolitycznego położenia Rosji odkryli już Normanowie w IX w., a wrócił do niej Iwan Groźny i Piotr Wielki. Kontrola na Europą Wschodnią jest warunkiem zarówno ekspansji, jak i utrzymania dominującej pozycji przez Rosję. Chce pośredniczyć, ale na swoich warunkach, między centrami gospodarczymi w Europie i Azji, chce decydować o doborze partnerów ekonomicznych.
Tymczasem Ukraińcy nieoczekiwanie zbuntowali się w 2014 r. i postanowili samodzielnie integrować się z rozwiniętymi krajami Zachodu, bez kurateli Moskwy. Putin czyni starania, aby zatrzymać to, co zapoczątkował rozpad ZSRR. Ponad 40 milionów ludności na Ukrainie, która jest językowo i kulturowo bliska dla wymierającej Rosji to szalenie ważne zaplecze demograficzne. Wystarczy przypomnieć, że do 2014 roku wszystkie budowy w tym kraju były obsadzane przez ukraińskich robotników. Po kijowskim Majdanie Rosja musiała zacząć importować azjatycką siłę roboczą z Azji Środkowej.
Trwają bóle fantomowe Rosji po rozpadzie kilkusetletniego imperium…
Oczywiście, że tak. Tam jest żywy syndrom, nazwany „rewanżem historii” - taka rosyjska wersja „kompleksu Republiki Weimarskiej”, której mieszkańcy po I wojnie światowej też nie mogli pogodzić się z utratą imperialnego statusu. Do czego doprowadziło to w Niemczech wszyscy pamiętamy. Rosjanie mają poczucie, że może ich rodzice czy dziadkowie żyli biednie, ale za to państwo wysłało pierwszego człowieka w kosmos, a cały świat drżał przed nimi ze strachu. I nagle to wszystko runęło. Putin mówi od dawna, że ocali dziedzictwo imperium, że przywróci dumę i imperialną wielkość Rosji. Tylko nam się wydawało, że to to tylko retoryka zakompleksionego wychowanka podwórek z Pitra (Petersburga), przykrywająca grabienie własnego kraju, z którego ogromne fortuny były wywożone i lokowane na Zachodzie.
Tymczasem mentalność „bandyckiego Petersburga”, gdzie liczyła się w walce o przetrwanie tylko siła i bezwzględność oraz narzucanie strachu innym, wzmocniona została treningiem pod kierunkiem pokolenia wykładowców akademii w KGB, szkół funkcjonariuszy, którzy przeprowadzili Wielki Terror i kolejne ludobójcze operacje z polecenia Stalina. W tych strukturach zachowana została aż do dzisiaj pełna ciągłość kadr i tradycji, nieraz rodzinnych. Dopełnia tego doświadczenie słabości Zachodu, który po rozpadzie ZSRS na nowo uformował architekturę światowego ładu. Teraz Putin uznał, że przyszedł czas rewanżu historii.
Wzorem carskich i sowieckich apologetów imperium uważa, że każdy podbój rosyjski jest usprawiedliwiony, a każda utrata terytorium grozi wręcz zagładą państwa.
Takie przekonanie wyrasta z rosyjskiej imperialnej mentalności i tradycji, której często się nie rozumie poza Rosją. Inaczej niż Francja czy Wielka Brytania, Rosja stała się wcześniej imperium niż narodem. Ponieważ było to imperium lądowe, bardzo trudno oddzielić tereny kolonizowane od macierzystych. Rosja powstawała przez nieustanną ekspansję, wchłanianie kolejnych ziem. To wewnątrz tej imperialnej, rozrastającej się struktury kształtowała się tożsamość rosyjska, a nie odwrotnie. Charakterystyczne, że w języku rosyjskim istnieje określenie, które jest nieprzetłumaczalne na inne języki: wossojedinienie. To coś pomiędzy wchłonięciem a zjednoczeniem. Tak nazywa się np. połączenie Rosji i Ukrainy w XVII wieku. Podbój Syberii to z kolei oswojenie. O to też w pewnym sensie chodziło Putinowi, który, poprawiając ucznia na olimpiadzie geograficznej, stwierdził, że „Rosja nigdzie się nie kończy…”. Do tego myślenia nawiązują sympatyczne dzieci śpiewające teraz w popularnym w internecie rosyjskim teledysku, że „jesteśmy z tobą wujku Władziu” („diadia Wowa, my s toboj!”) i że odbiorą wspólnie nawet Alaskę…
Putin chciałby wrócić też do polityki stref wpływów, koncertu mocarstw, które dyktują innym państwom, co im wolno, a czego nie.
Oczywiście. Wystarczy prześledzić wypowiedzi z ostatnich lat, szczególnie przy okazji rocznic związanych z II wojną światową. Putin wprost odwoływał się jako do najlepszego wzoru negocjowania interesów do konferencji w Jałcie. Jeżeli faktycznie, jak twierdzi, interesował się latami 30. XX wieku i śledził na podstawie dostarczonych mu dokumentów dzień po dniu, jak doszło do II wojny światowej, to pojawia się przewrotna myśl, czy przypadkiem nie uczył się strategii wykorzystywania appeasementu Zachodu ze strategii Hitlera. Jeśli chodzi zaś o geopolitykę, to jego wzorem wydaje się być raczej Stalin. To nie jest ważnie, czy przyznaje się do tego wprost, wystarczy prześledzić nie słowa, ale strategię geopolityczną. W swoim godzinnym „wykładzie” z historii z 22 lutego Putin zawarł wiele niepokojących wątków.
W jednym z najbardziej mrożących krew w żyłach połączył stwierdzenie o tym, że Ukraina powstała dzięki Leninowi, a Polska otrzymała rdzenne niemieckie ziemie po wojnie. Wszystko więc stało się z woli i łaski imperium sowieckiego. Teraz dopiero pokaże wszystkim, co to oznacza postulowana dekomunizacja... Taka wizja świata, tj. przesuwanie na mapie granic i narodów o kilkaset kilometrów to charakterystyczny rys imperialnego myślenia. Tak jak pogarda dla wszelkiej słabości i strachu. Ten rys wyniósł zapewne z worowskiego zakona - obyczajowości bandyckich podwórek Leningradu, doskonaląc swoistym kodeksem czekistów. Świat w tej wizji wygląda jak szachownica, na której można rozgrywać partie kosztem całych narodów. Słabi się nie liczą. Imperialne rozumienie suwerenności oznacza ekspansję i dominację, jakiekolwiek cofnięcie się wg tej logiki oznacza utratę suwerenności. Dokładnie to powiedział, uzasadniając rozkaz ataku i stwierdzając, że Rosja cofając się, okaże słabość. Teraz właśnie na naszych oczach wywrócił geopolityczna szachownicę ukształtowaną po 1991 r. i chce ją na nowo poukładać, na swoich warunkach, choćby za cenę wojny…
Z wystąpienia z 22 lutego, gdy ogłosił uznanie niepodległości wschodnich obwodów Ukrainy, żartowano sobie, że to napuszona gadanina pseudohistoryczna. Tymczasem zarysowana została tu szeroka wizja historycznego i geopolitycznego rewizjonizmu, uzasadniająca program powrotu Rosji do klubu mocarstw decydujących o losach świata. Rosja, zdaniem Putina, została podstępnie wypchnięta z przynależnej jej okupionej ofiarami i zwycięstwami pozycji przez nielojalny, zdradliwy i ekspansywny Zachód. Powrót do decydowania o losach świata ma się dokonać teraz już dosłownie po ciałach zabijanych właśnie Ukraińców, broniących własnego kraju, przez rzucenie strachu na struchlałe i bezbronne UE („gejwropa” - jak ją nazywają w Rosji z pogardą) i znienawidzonych za przegraną w zimnej wojnie Amerykanów, zajętych sytuacją na Pacyfiku. A Ukraina jest tylko pierwszą ofiarą na tej drodze rewanżu historii, bo stała się przyczółkiem wrogich Rosji sił. Wizja zarysowana w ostatnich wystąpieniach, potwierdzona otwartą agresją, oznacza wolę zmiany nie regionalnego, moim zdaniem, ale światowego porządku, w co jeszcze niedawno niewielu chciało wierzyć...