Dr Krzysztof Adamowicz: "Strzeli sobie pani perukę, włosy odrosną" [REPORTAŻ]
Po to, by nauczyć się rozmawiać z chorymi, dr nauk medycznych Krzysztof Adamowicz, onkolog kliniczny, ukończył podyplomowe studia z psychoonkologii. A oni to po trzykroć docenili.
Z psychologicznego punktu widzenia rzeczywistość chorego zasadniczo różni się od tej postrzeganej przez lekarza - przekonuje dr Krzysztof Adamowicz, onkolog kliniczny z Pomorza. Już po raz trzeci z rzędu dr Adamowicz zajął pierwsze miejsce w ogłaszanym co roku przez Fundację Onkologiczną Alivia ogólnopolskim rankingu lekarzy tej specjalności. Lekarza „naj” wybierają pacjenci. Wystarczy zajrzeć na internetową stronę fundacji - onkomapa.pl, by sprawdzić, jak uzasadniają swój wybór.
Wpis z 19 marca 2014: „Wielkim szczęściem w tym nieszczęściu jest trafić w takie ręce. To bardzo dobry lekarz, zawsze ma czas dla pacjenta i do każdego podchodzi w sposób indywidualny, nie pozostawia żadnych pytań bez odpowiedzi, nawet tych najtrudniejszych.
I kolejny, z roku 2015: „Dzięki Panu doktorowi nasza mama, mimo ciężkiej choroby, nigdy się nie poddała”. Jeden z ostatnich wpisów: „Zmiana lekarza prowadzącego spowodowała, że przywrócono mi poczucie godności. Wszystkim, którzy czują się pomijani w gabinetach lekarzy, polecam, żeby korzystali z prawa do zmiany lekarza. Dr Adamowicz to profesjonalista w swojej specjalności, ale przede wszystkim to wspaniały człowiek!”.
Typowa sytuacja. Chory dostał chemioterapię, po tygodniu przychodzi na wizytę kontrolną.
- Jako lekarz bazujący na wiedzy książkowej zlecam mu badanie krwi, sprawdzam wyniki i powinienem oznajmić - wyniki są dobre, nic złego się nie wydarzyło - opowiada dr Krzysztof Adamowicz. - A przecież temu choremu przez ten tydzień mógł się cały świat zawalić. Bo on mógł mieć odruchy wymiotne, mógł się czuć osłabiony, wycieńczony, w ogóle przestać funkcjonować społecznie przez ten tydzień.
- Właśnie to, czego mnie nauczyła psychoonkologia - to nie suche dane, ale pacjent jest pierwszy. Wchodzi więc do mnie na wizytę kontrolną, a ja, zanim jeszcze wyciągnę wyniki, pytam: Jak się pan czuje? Jak pan to zniósł? Niech mi pan opowie, co się przez ten tydzień wydarzyło. I potem dopiero konfrontuję to z wynikami badań. Potem mogę powiedzieć: A widzi pan, to wszystko, co mi pan opowiedział, jest dla mnie ważne, ale wyniki ma pan rewelacyjne. Pomimo że pan się czuł tak słabo, to nic złego się nie wydarzyło. Nie ma jednak jednego schematu, według którego należy prowadzić rozmowę. Uczę się tego każdego dnia i pewnie będę się uczył do końca życia.
Już jako dziecko twierdził, że zostanie lekarzem, a nie strażakiem czy policjantem. I nigdy tego pomysłu na życie nie zmienił. Nie taka jednak zawodowa przyszłość marzyła się ojcu Krzysztofa. Zawodowy żołnierz, wysoko postawiony oficer, urodzony dowódca, twardą ręką wychowujący dwójkę dzieci był niemal przekonany, że syn pójdzie w jego ślady. Mieszkali wówczas w Warszawie. O tym, że Krzysztof potajemnie zdał na medycynę i dostał się na Akademię Medyczną w Gdańsku, dowiedział się dopiero po egzaminie. Sprawę postawił twardo: skoro tak postanowiłeś, to utrzymuj się sam.
Zamieszkał w Wejherowie u rodziny ojca. Studiował i dorabiał. W wakacje jeździł z kuzynem do Dortmundu. Układali kostkę brukową. Po dwóch latach ojciec odpuścił, zaakceptował jego plan na życie zawodowe. Podali sobie ręce na zgodę.
- Tak jak od dziecka byłem niesamowicie zdeterminowany, by zostać lekarzem, tak podczas studiów odkryłem, że moją pasją jest onkologia - wspomina dr Adamowicz.
Był na trzecim roku, gdy po raz pierwszy usłyszał wykład prof. Jacka Jassema. Opuszczał uczelnianą salę zafascynowany. Po studiach próbował dostać się na onkologię, ale miał małe szanse. Specjalizację można było wówczas robić jedynie z etatu (rezydentur jeszcze nie wprowadzono), a Akademickie Centrum Kliniczne (dziś UCK) wolnych etatów nie miało. Z pomocą młodemu lekarzowi przyszedł dr Andrzej Zieleniewski, dyrektor (a obecnie prezes) Szpitala Specjalistycznego w Wejherowie.
- Podpisał ze mną tzw. umowę lojalnościową - tłumaczy dr Adamowicz. Dał mi etat w szpitalu na pięć lat z oddelegowaniem do Kliniki Onkologii i Radioterapii prof. Jassema pod warunkiem, że po ukończeniu specjalizacji z onkologii kolejnych pięć lat przepracuje u niego. Pięć lat minęło błyskawicznie. Żal było potem młodemu onkologowi opuszczać klinikę prof. Jassema, któremu zawdzięcza wiedzę merytoryczną, przekonanie do medycyny opartej na faktach i badań randomizowanych, oraz prof. Marzenę Wełnicką-Jaśkiewicz kierującą jego specjalizacją.
Pracując przy niej przez pięć lat, zrozumiał, że istnieje coś takiego jak filozofia spotkania z pacjentem. Mimo że umowa z dyrektorem Zieleniewskim dawno wygasła, on nadal tam pracuje. Dwa i pół dnia w Wejherowie, trzy i pół - w Wojewódzkim Centrum Onkologii w Gdańsku.
To w Wejherowie jednak udało się stworzyć poradnię chorób piersi, która z czasem przekształciła się poradnię onkologiczną. W myśl wytycznych NFZ może w niej jednak podawać jedynie leki w ramach tzw. podstawowego katalogu, te z wyższej półki, dostępne w ramach tzw. programów lekowych - tylko w ośrodkach referencyjnych. Dlatego pracuje również w WCO.
- Pacjentów, którzy kwalifikują się do bardziej wyrafinowanego leczenia, po prostu zabieram ze sobą do Gdańska - kwituje.
Kiedyś nawet NFZ zażądał od niego wyjaśnień - jak to się stało, że rano pacjent był przez niego przyjęty w poradni onkologicznej w Wejherowie, a po południu tego samego dnia - w centrum onkologii w Gdańsku.
- A było to tak - opowiada lekarz. - Rano zbadałem pacjenta i okazało się, że wymaga on pilnego leczenia w ośrodku referencyjnym, więc go zarejestrowałem do siebie, bo to zawsze mogę zrobić. Bo co to za różnica, czy będę miał 31, czy 30 chorych? Wziąłem więc pacjenta do swego samochodu i przywiozłem do WCO, gdzie już po godzinie dostał pierwszy wlew chemioterapii.
Te dwa, trzy lata łączenia pracy w Wejherowie i Gdańsku uświadomiło mu, jak bardzo różnią się od siebie te dwie społeczności.
- Jak wyjaśniałem pacjentowi w Wejherowie - ja tu mogę zastosować takie a takie leczenie, ale jest ono trochę gorsze od tego, które mogę Panu podać w Gdyni lub Gdańsku, to odpowiedź była jedna: nie, my do Gdyni nie pojedziemy. A mieszkańcy okolicznych wiosek nie raz tłumaczyli lekarzowi: - Panie, mama to w Gdyni była za wojny, to dla nas za daleko. Dlaczego o tym wspomina? Bo mimo zapewnień, że takich planów nie ma, obawia się, by przy okazji łączenia przez samorząd szpitali w jedną megaspółkę nie przeniesiono wejherowskiej onkologii do szpitala redłowskiego, gdzie funkcjonuje wielkie onkologiczne centrum. Martwi się o swoich pacjentów, bo oni stracą opiekę, a nie ruszą się z miejsca.
Ma jeszcze jeden argument na obronę lokalnej onkologii. Tak zaawansowanych, zaniedbanych przypadków raka piersi jak w rejonie Wejherowa w Gdańsku już od dawna się nie spotyka. Bo mieszkanki Gdańska korzystają z badań profilaktycznych, a w Wejherowie wciąż nie mają takiego nawyku. Nawet kobieta wykształcona potrafi przyjść z ogromnym nowotworem piersi. Na mammografię w WCO zgłaszało się 60 proc. zaproszonych kobiet, tam - zaledwie co ósma.
Zbyt późne rozpoznanie to główna przyczyna tego, że w Polsce tak duża grupa pacjentów w trakcie leczenia umiera.
A onkolodzy są bezradni.
- Mam taką filozofię, że sobie wyłapuję historie chorych, których udało mi się uratować, i wspominam je latami - zwierza się dr Adamowicz. To dodaje sił i chroni przed zawodowym wypaleniem.
Bohaterką jednej z takich historii jest Ania, 19-latka z zaawansowanym chłoniakiem. Pacjentka Kliniki Onkologii i Radioterapii.
- Jak sobie wymyśliłem tę onkologię i trafiłem do kliniki, starsi koledzy wysłali mnie na salę chorych, na której leżała pacjentka. Miałem ją poprowadzić - wspomina doktor Adamowicz.
Do dziś ma jej obraz przed oczami. Ważyła może ze 40 kg. Kompletnie wyniszczona przez chorobę nowotworową. Była już w trakcie trzeciej chemioterapii. Wydawało się, że rzeczywiście nie da się już jej uratować.
- Leczyłem ją jeszcze przez pół roku. Zrobiliśmy kontrolne badania i nagle okazało się, że tej choroby już nie ma. W onkologii jest tak, że nawet jak zakończymy leczenie, mamy obowiązek czuwać nad pacjentem przynajmniej przez pięć lat. I tak też było z Anią.
W jej przypadku ryzyko nawrotu choroby było bardzo duże. Regularnie zgłaszała się na badania. Organizm powoli się regenerował, zaczęły jej odrastać włosy, zaczęła wyglądać jak kobieta. Któregoś dnia zniknęła. - Jak długo już się nie pokazywała, przeszło mi nawet przez głowę, że pewnie trafiła gdzieś do ośrodka, gdzie zdiagnozowano nawrót choroby, podjęto próbę leczenia, a ta zakończyła się klęską.
Nie pamiętam już jak długo, ale dobre dwa lata jej nie widziałem, gdy któregoś dnia nagle stanęła w drzwiach mojego gabinetu i mówi - Pan to mnie pewnie nie poznaje? A ja chciałabym panu coś pokazać.
I tu, do tego gabinetu, wjechała z wózkiem. Leżało w nim 9-miesięczne niemowlę. I ten moment, kiedy zdałem sobie sprawę, że uratowałem jej życie i jest już kolejne życie, dał mi nadzieję, że radzę sobie w tym zawodzie. I że może ta nowa osoba, która wchodzi dziś do mojego gabinetu, będzie taką kolejną Anią?
Pacjentów onkologicznych można podzielić na dwie grupy - tych, których można wyleczyć - głównie operacyjnie i za pomocą radioterapii, oraz tych, których wyleczyć się nie da, ale można im wydłużyć życie. O to właśnie walczy onkolog kliniczny, mając do dyspozycji cały arsenał leków. Może zastosować chemioterapię, sięgnąć po terapie celowane, immunologiczne czy leki biologiczne.
- Moja praca w dużej mierze polega na nieustannym wydłużaniu życia, bo jest grupa pacjentów, którzy już mają chorobę nowotworową z przerzutami, i ja zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie ich wyleczyć - wyznaje onkolog. - Ale mogę im życie wydłużyć. O ile?
Weźmy raka jelita grubego. Kiedy piętnaście lat temu rozpoczynał pracę, chorzy z takim nowotworem przeżywali średnio niecały rok. Obecnie mają szanse żyć latami. Postęp w onkologii dokonuje się na naszych oczach.
- Spotykam bardzo wielu pacjentów, których chciałbym leczyć, bo widzę, że osoba jest młoda, zdrowa i mogę sobie pozwolić na agresywne terapie, ale ona stawia mi veto - np. nie mogą mi wypaść włosy. Ludzie mają bardzo różne oczekiwania. Czasem wystarczy skwitowanie tego powiedzeniem: - Ale wie pani, włosy rzecz nabyta - ja pani dam gwarancje, że odrosną. I już ten chory zaczyna się zastanawiać, czy nie warto jednak spróbować. - Ale jak ja będę wyglądała bez włosów? - pyta jeszcze. Ja na to: - To niech pani strzeli sobie rudą perukę! Mąż będzie zadowolony. Takich rozmów jest mnóstwo. Do każdego chorego można trafić.
Oczywiście, każdy chory, który wchodzi do gabinetu onkologa, chce być wyleczony. Próba przestawienia go na inne myślenie, żeby żyć z chorobą, starać się funkcjonować w miarę normalnie, leczyć się cały czas, zmieniać to leczenie, dostosowując do tego, co dzieje się w organizmie - odbywa się przy każdej kolejnej wizycie w gabinecie.
- Nie powiem przecież choremu podczas pierwszej wizyty: nie, ja pana nie wyleczę. To by go zabiło, bo odebrałoby mu całą nadzieję.
Fakt, że może tyle czasu poświęcić swoim pacjentom i pracy naukowej, zawdzięcza wspaniałej żonie - Joannie, która jest lekarzem rodzinnym. Na wakacyjnym zdjęciu z córeczkami - Kasią i Julką