Dr Michał Ciepły: Poza światem. Życie na Spitsbergenie, w krainie zimna i lodu
Magia polega na tym, że jesteśmy daleko od trosk codzienności, w surowym otoczeniu, w którym musimy sobie radzić sami. Wokół jest nieprzenikniony spokój, gdzieś w oddali szumi morze, z wielkim hukiem walą się góry lodowe – o życiu na Spitsbergenie opowiada dr Michał Ciepły z Uniwersytetu Śląskiego.
Zimno, śniegi, zawieje, lód – to coś, co Pan kocha?
Jak najbardziej! To chyba sprawiło, że znalazłem się na Spitsbergenie, gdzie mogłem realizować swoje pasje. Wszystko zaczęło się od miłości do gór – od chodzenia po górach zwłaszcza w zimowych warunkach. Moje upodobania dostrzegł profesor Jacek Jania, nasz mentor wypraw polarnych. Stwierdził, że nadam się jako asystent terenowy i zaproponował mi udział w mojej pierwszej wyprawie na Spitsbergen – wyspie w archipelagu Svalbard w 2009 roku. Była to dla mnie niezwykła przygoda. Żal byłby nie skorzystać z tej propozycji.
Co najbardziej utkwiło Panu w głowie po tej pierwszej wyprawie?
Zapadłem na swoistą chorobę zwaną gorączka polarną. Objawy polegają na tym, że człowiek ma poczucie ogromnej tęsknoty za tym miejscem. Wiadomo, że w kraju jest wiele spraw, które nas trzymają i do których wracamy, ale z drugiej strony ta tęsknota powoduje, że pracuje się nad tym, by umożliwić sobie powrót w Arktykę. Jeśli miałbym powiedzieć, co utkwiło mi najbardziej w pamięci, to wymieniłbym krajobraz – jest to zupełne pustkowie, a miejsce, w którym funkcjonujemy jest stacją polarną z dala od cywilizacji. To było najbardziej niesamowite, bo na co dzień, nawet wędrując po dzikich zakątkach gór Europy, niedaleko było do cywilizacji, do której w każdym momencie mogłem wrócić. Na Spitsbergenie niesamowite było to, że była stacja polarna, a w jej najbliższym otoczeniu nic więcej. Najbliższe miasteczka oddalone były o sto kilkadziesiąt kilometrów, a droga do nich prowadziła przez bardzo niedostępne tereny pokryte lodem i wysokimi górami. Mieszkałem zatem w zupełnym pustkowiu, na totalnym odludziu, wraz z 20 czy 30 ludzi. Ta pustynia polarna zrobiła na mnie największe wrażenie.
Co człowiek czuje, kiedy wychodzi przed stację polarną i widzi pustkowie składające się z niezliczonej ilości kolorów bieli?
Ta magia polega chyba na tym, że jesteśmy daleko od trosk codzienności, w surowym otoczeniu, w którym musimy sobie radzić sami, w tej wąskiej grupie ludzi dawać radę. Wokół jest nieprzenikniony spokój, nie słychać zdecydowanych hałasów, gdzieś w oddali szumi morze, z wielkim hukiem walą się góry lodowe, ale już nie funkcjonuje się w tym szumie informacyjnym, jaki mamy w cywilizacji. Tam po prostu ma się wrażenie bycia poza światem. Ludzie, którzy nie byli na Spitsbergenie mogą go sobie wyobrażać jako krainę skał i lody, o czym wspominał Czesław Centkiewicz. Ale jest ona otoczona wąskim pasem wybrzeża, gdzie wkrada się tundra – roślinność typu mchy, porosty, kwiaty. Jest tam też mnóstwo ptaków. To wszystko robi wrażenie niesamowitego kontrastu. Szczególnie widać to, gdy wejdzie się na jedno ze wzgórz, jakie znajdują się na granicy tych dwóch światów – po jednej stronie widać lodową pustynię, totalną martwotę, nie ma tam życia, a z drugiej strony mamy ten mocno kontrastujący krajobraz wielobarwnej tundry tętniącej życiem, oczywiście na swój sposób. Ale to życie w krótkim okresie lata bardzo rozkwita. Chyba ten kontrast jest dla mnie najbardziej uderzający.
Od polarników słyszałam, że wyprawa na Spitsbergen nie jest dla każdego. Zatem dla kogo jest? Jakie umiejętności przydają się w tym miejscu poza światem i jakie cechy osobowości dobrze jest posiadać, żeby tam wytrzymać?
Generalnie polarników dzielimy na dwie grupy. Na tak zwanych letników – są to osoby, które wyjeżdżają na krótkie wyprawy w okresie lata bądź wiosny. I są polarnicy, tak zwani zimownicy – to osoby, które przyjeżdżają na całoroczne wyprawy i w tym krajobrazie spędzają noc polarną. Ja zawsze byłem w grupie letników; mam rodzinę, synka Wojtka, więc nie wyobrażam sobie rocznej rozłąki. Zresztą dla małego dziecka rok to bardzo dużo czasu. Moje doświadczenia opierają się więc na parotygodniowych, dochodzących do dwóch miesięcy wyprawach. Jadę tam ze świadomością, że niedługo znów będę w cywilizacji. Dla mnie przydatnymi umiejętnościami jest obycie z funkcjonowaniem w krajobrazie górskim. Często chodząc po lodowcach bazujemy na umiejętnościach zdobytych wcześniej w górach, więc dotyczy to osób, które lubią wędrować, chodzić po górach; powinny też posiadać dobrą kondycję fizyczną. Zupełnie inną historią są wyprawy zimowe i całoroczne – na stacji zostaje wtedy około 10 osób, żyją na pustkowiu niemal odcięci od świata i są zdani tylko na siebie. Pojawiają się tam takie problemy jak funkcjonowanie w tak małej grupie. Są rekrutowani w taki sposób, w jaki zwykle odbywa się rekrutacja na zwyczajne stanowiska pracy; czasami świetni fachowcy, wybitni specjaliści niekoniecznie muszą znajdować ze sobą wspólny język. Trafiają się różne charaktery, czasem animozje, ale ci ludzie muszą nauczyć się być ze sobą przez tak długi czas. Tu oprócz umiejętności radzenia sobie z trudnym terenem wkraczają jeszcze umiejętności radzenia sobie z osamotnieniem, z presją psychiczną.
Czy do swoich wypraw musiał się Pan jakoś przygotowywać? Co się nie sprawdziło, co Pana zaskoczyło?
Największym moim zaskoczeniem była stacja polarna, do której jeździmy i w oparciu o którą przeprowadzamy większość naszych wypraw. Kiedy jechałem na Spitsbergen po raz pierwszy, wydawało mi się, że to będzie surowe miejsce, przypominające schronisko Betlejemka w Tatrach, bez specjalnych wygód; że dostanę tylko miejsce do spania, może nawet na podłodze i że w takich warunkach będziemy bytować. Nie przywozimy więc ze sobą żadnych eleganckich ubrań, bo po co; działamy głównie w terenie, a minimum potrzeb higienicznych i bytowych mamy zapewnione. Na miejscu okazało się, że stacja polarna to świetnie wyposażony budynek, ze świetnie zaopatrzonym laboratorium, z miejscami socjalnymi, w których po pracy można spędzić sympatycznie czas. Jest to wreszcie najbardziej na północ wysunięta polska placówka badawcza, która, oczywiście w cudzysłowie, spełnia niejako funkcję naszej ambasady. Czasem przyjeżdżają tu w odwiedziny przedstawiciele władz norweskich, gubernator ze Svalbardu, odbywają się kurtuazyjne spotkania. Akurat przebywałem w stacji, gdy przyjechała delegacja władz norweskich, a ja miałem tylko robocze spodnie, ubłocone od chodzenia po lodowcu, bo lodowce wcale nie są takie czyste, jak się wydaje. Okazało się, że większość polarników była na tego rodzaju okoliczność dobrze przygotowana, mieli co na siebie włożyć. To były moje największe zderzenia wyobraźni z rzeczywistością tego miejsca, kiedy też okazało się, jak domowa atmosfera tu panuje. Polska stacja polarna nie bez przyczyny zwana jest Polskim Domem pod Biegunem. Część osób ma obowiązki stricte związane ze stacją polarną, jest swojsko, czasem po pracy czeka na nas upieczone ciasto, czasem polarnicy włączają sobie jakiś film w ramach relaksu.
Nie powiedział Pan jeszcze o grozie polarnej, która dotyka głównie tych, którzy przyjeżdżają na Spitsbergen po raz pierwszy.
Zjawisko grozy polarnej polega na wyobrażaniu sobie, że zewsząd czyha na nas zagrożenie, że za stacją grasują niedźwiedzie polarne. Przez pierwsze dni człowiek jest bardzo spięty, chodzi rozglądając się dookoła, odczuwając tę właśnie grozę polarną. Ale bardzo szybko przywyka się do tego miejsca. Oczywiście nie należy tracić czujności, bo zagrożenie wokół jest obecne, ale po dłuższym czasie nie powoduje to już większych stresów.
Pierwszy raz pojechał Pan na wyprawę polarną tuż po studiach, jako asystent. Potem jeździł pan jako kierownik wyprawy. Jaka była różnica?
Między jedną a drugą funkcją rzeczywiście jest przepaść. Podczas pierwszej wyprawy jechałem z doświadczonym polarnikiem, guru polskiego polarnictwa, profesorem Jackiem Janią, czułem jego opiekę i wykonywałem polecenia. Nie musiałem myśleć, co należy w danym momencie zrobić, czy w kwestii poruszania się po morzu łodziami motorowymi, czy na lodowcu, miałem wsparcie i to na głowie profesora była cała masa drobiazgów, o których musiał pamiętać. Jak to, że trzeba zabrać ze sobą radio, ale wcześniej trzeba sprawdzić, czy ono działa, trzeba zadbać o to, aby baterie zawsze były naładowane. Że, na przykład, trzeba wziąć ze sobą broń i magazynki do tej broni. Jest szereg detali, o których trzeba pamiętać. W momencie, kiedy jest się asystentem terenowym, to ciężar pamięci o tych wszystkich detalach spoczywa na kierowniku. W momencie, kiedy jedzie się na wyprawę jako osoba kierująca, to po pierwsze trzeba zadbać o te wszystkie niezwykle ważne drobiazgi, a po drugie – trzeba wsłuchiwać się w głosy grupy, bo często jedziemy jako grupa realizując nie jedno zadanie badawcze, tylko każdy z nas ma cele badawcze do zrealizowania i trzeba tak poukładać harmonogram pracy, żeby każdy miał możliwość zrealizowania tego, po co na Spitsbergen przyjechał.
Po co zatem Pan tam jeździ? Uniwersytet Śląski od lat 80 prowadzi badania lodowca Hansa – czy naukowcy już wszystko o nim wiedzą? Bada Pan proces cielenia się tego lodowca, czyli…
… odłamywania się gór lodowych od klifu lodowego, czy też, mówiąc bardziej poetycko – narodzin gór lodowych. Cały czas trwają badania. Ktoś kiedyś pięknie porównał naukę do latarki świecącej w zupełnej ciemności; jeśli naukę rozwijamy, to ten strumień światła jest coraz mocniejszy i widzimy coraz dalej. Ale też widząc coraz dalej, zdajemy sobie sprawę z tego, ile ciemności otacza nas dookoła – czyli im więcej odpowiedzi pojawia się na nasze badania, tym więcej rodzi się dalszych pytań. W istocie proces cielenia się lodowca, który nasz zespół bada już od kilkudziesięciu lat jest tylko jednym z procesów, którym się zajmujemy, cały czas dowiadujemy się czegoś nowego; zmienia się nasz podejście do czynników, które tym procesem sterują. Wieloletni monitoring pozwala nam badać odpowiedź lodowców na zmiany klimatu i tę odpowiedź rzeczywiście w przypadku lodowca Hansa i innych spitsbergeńskich lodowców wyraźnie widzimy.
Badania naukowe, badaniami, ale duża część badań polarników polega na pracy fizycznej?
Rzeczywiście sprawność terenowa jest tam, na miejscu, niezwykle istotna. Kiedy wiemy, jakie dane musimy zdobyć, czeka nas fizyczna praca często polegająca na noszeniu kilogramów sprzętu badawczego, którego nie jesteśmy w stanie w łatwy sposób przewieźć w głąb lodowca. Latem musimy tam zawędrować pieszo, z plecakiem wypakowanym sprzętem i osobiście ten sprzęt zainstalować. Musimy dbać o dostawę energii do działających urządzeń pobierających dane, czyli często wymieniać akumulatory. Z takimi akumulatorami dość sporych rozmiarów trzeba więc udać się w dane miejsce i dokonać wymiany zasilania sprzętu badawczego. Samo spuszczanie i wyciąganie łódki jest wysiłkiem, musimy myśleć o tym, jaki jest poziom wody w danym momencie i zdarza się, że taką łódkę, ciężką, z silnikiem czterdziestoparokonnym, musimy bardzo wysoko wyciągać i nie jest to proste zadanie. Często jest to więc szarpanina sprawiająca, że po całym dniu wracamy do stacji mocno umęczeni, przemoknięci i zziębnięci. Wtedy docenia się ten domowy klimat polskiej stacji polarnej, w której po ciężkim dniu można zregenerować siły. Czasem żartuję, że to nie mój intelekt, ale właśnie mięśnie i umiejętność pracy w trudnym terenie spowodowały, że znalazłem się na Spitsbergenie.
Badania często prowadzone są z wody, a kiedy odłamują się góry lodowe, to następuje ogromna fala. Może zatopić łódź?
Nie jesteśmy w stanie przewidzieć miejsca ani momentu, kiedy góra lodowa się ocieli, ale też nie zbliżamy się łodzią do klifu zanadto. Staramy się trzymać bezpieczny dystans, który wyznaczony jest przez Norwegów i wynosi około 200 metrów od klifu lodowego. W momencie kiedy góra lodowa wpada do wody następuje rozbryzg i rozchodzenie fali pochodzącej od cielenia, to w tym momencie mamy czas, żeby oddalić się i ustawić łódkę prostopadle dziobem do fali, i ten czas największego falowania przetrwać w ten sposób. Najgorzej, jeśli łódka znalazłaby się burtą do fali, bo w tym momencie fala może bardzo łatwo przewrócić łódź. Ale jeżeli wiemy, jak się zachować i mamy to przećwiczone, to jeśli dzieje się coś takiego, działamy niemalże z automatu. Profesor Jacek Jania uczulał nas, aby mieć oczy dookoła głowy i obserwować przyrodę dookoła, a zwłaszcza ptaki, które korzystają z tego, że słodka woda z lodowca wpadając do oceanu powoduje gwałtowną śmierć planktonu, który znajduje się w pobliżu, w wodzie. Ten plankton wypływa na powierzchnię, tworząc raj dla ptactwa, które bytuje pod klifem i tym planktonem się żywi. Stąd kiedy ptaki odlatują gwałtownie naraz, oznacza to, że coś się zaczyna dziać z lodem, że tworzą się pęknięcia, które ptaki rejestrują najwcześniej. Najlepiej w tym momencie oddalić się łodzią od klifu, bo rzeczywiście parę chwil później zaobserwujemy oderwanie się góry lodowej.
Co się stanie, kiedy lodowiec całkiem się rozpuści? Ile jeszcze ma czasu?
Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ lodowiec nie topnieje cały czas w tym samym tempie. Im jest większy, tym ma większą powierzchnię topnienia, tym te zmiany widzimy wyraźniej, szczególnie jeśli taki lodowiec uchodzi do morza, które podcina klif lodowy od spodu i w tym momencie lodowiec najintensywniej zmniejsza swoje rozmiary. Jest to cały system naczyń połączonych, bo w momencie, kiedy lodowiec topnieje od powierzchni, to wnika w niego masa wody z topnienia; woda dostaje się do podłoża, co ułatwia ślizg denny, czyli przyspiesza tempo lodowca. Lodowiec wtedy się rozciąga, powstaje w nim więcej szczelin. A im więcej ich powstaje, tym łatwiej ten lodowiec się cieli. W momencie, kiedy lodowiec jest coraz mniejszy, to jego powierzchnia topnienia się zmniejsza, kiedy wychodzi na ląd, odpada składowa ubytku masy poprzez powstawanie gór lodowych, więc wtedy tempo topnienia lodowca spowalnia, wycofuje się do wyżej położonych terenów, gdzie jest chłodniej. Tam ma swoje pole akumulacji. Ciężko więc w łatwy sposób przewidzieć czas zupełnego stopnienia lodowca. Obecnie trwa ciekawa dyskusja dotycząca lodowców Horna, który znajduje się na końcu fiordu Hornsund i lodowca Hamberga, który znajduje się po drugiej stronie i uchodzi do Morza Barentsa. W momencie kiedy te lodowce stopnieją, to Spitsbergen rozpadnie się na dwie części. Prognozy mówią o 30 latach, ale mimo wszystko jest to bardzo dyskusyjna sprawa, bo nie wiemy, jak zachowają się inne lodowce, czy przypadkiem nie nastąpi szarża któregoś z lodowców położonych wyżej i cieśnina znów zostanie zamknięta. Są to więc skomplikowane kwestie, niemniej obserwujemy stały trend ubytku masy lodowców, na skutek tego podnosi się poziom oceanu światowego. Wiemy, o ile podniesie się poziom wody w oceanie, jeśli stopnieją wszystkie lodowce, znamy obecne tempo podnoszenia się poziomu oceanu światowego.
Latem, kiedy jeździ Pan na Spitsbergen, występuje dzień polarny, słońce nie zachodzi przez 24 godziny. Nie miał Pan tego dość?
Jakoś nie. Po silnym zmęczeniu fizycznym mam tak, że zasypiam w każdych warunkach i z zasypianiem nigdy nie miałem problemu. Ale znam kolegów i koleżanki, które narzekają; radzą sobie zasłaniając okna gęstymi kotarami, żeby warunki ciemności, sprzyjające odpoczynkowi sobie zapewnić. Mnie raczej podobał się ten aspekt, że nie musiałem być zdany na światło słoneczne, tylko na pogodę. Były takie lata, kiedy łatwiej było wychodzić na nocne prace, bo pogoda była bardziej stabilna. Często więc przestawialiśmy sobie rytm, działając w godzinach nocnych, a odpoczywając w ciągu dnia. Ta elastyczność mi się podobała, choć powodowało to rozregulowanie organizmu, więc na dłuższą metę stawało się to męczące. Z biegiem lat coraz rzadziej pozwalam sobie na tego typu rozregulowanie rytmu dnia.
Zdarzało się Panu wychodzić samemu? Zawsze po lodowcach chodzi Pan z bronią?
Chodzenie w pojedynkę byłoby złamaniem zasad, więc nawet jeśli chodziłem, to się nie przyznam (śmiech). Zasady bezpieczeństwa mówią jasno, że nie powinniśmy wychodzić w teren samotnie, bo w momencie, gdyby coś się stało, to nikt nie byłby w stanie wezwań pomocy. Wychodzimy w teren zawsze wyposażeni w radio, telefon satelitarny, w rakietnicę, dzięki której możemy wezwać pomoc i odstraszyć niedźwiedzia i wychodzimy z bronią – na każdy zespół badawczy wychodzący w teren przypada taki ekwipunek. Wędrujemy zwykle w co najmniej 2-3 osoby. Jedynie w okolicy stacji byłoby teoretycznie możliwe działanie w pojedynkę, bo na dalsze wyprawy, w głąb fiordu potrzeba transportu łódką, a jedna osoba takiej łódki nie wyciągnie. Siłą rzeczy chodzimy i działamy w zespole.
Strzeliłby Pan do niedźwiedzia?
Na szczęście nie miałem takiej sytuacji, żeby użyć broni palnej wobec niedźwiedzia. Strzelałem z rakietnicy; odstraszaliśmy zbliżające się niedźwiedzie, które się nami interesowały. Rakiety pomagają – krzywdy nie zrobią, a niedźwiedź się oddali. Rzadko kiedy atakuje znienacka. Jest grupa ludzi, którzy chcą doświadczać dzikiej przyrody i cieszą się na kontakty z niedźwiedziami polarnymi. Ja, szczerze powiedziawszy najbardziej lubię takie lata, jak w tym roku, kiedy przez cały nasz sezon badawczy nie zobaczyliśmy ani jednego niedźwiedzia. Wtedy czułem się najspokojniej; inne sytuacje narażają nie tylko nas, ale są też zagrożeniem dla samych niedźwiedzi, które są pod ochroną i dużo już ich na świecie nie zostało. Najlepiej więc tych kontaktów unikać. To jest naprawdę spore stworzenie.
Ze zdumieniem przeczytałam, że niedźwiedź polarny wcale nie jest biały.
Ciekawostką jest to, że skóra niedźwiedzia polarnego jest czarna, a futro składa się z przezroczystych rurek; nasze oko odbiera tę gęstą sierść gęstych rurek jako białe futro. Ale gdybyśmy wzięli z sierści pojedynczy włos, to będzie on oczywiście przezroczysty.
Czy oprócz niedźwiedzi spotkał Pan tam bardziej przyjazne zwierzęta? Na przykład renifery?
Renifery, mające imponujące poroże i kojarzące się z Mikołajem, są bardzo przyjacielskimi zwierzętami. Płochliwe, ale też ciekawskie, więc kiedy się nie ruszamy, stoimy przy sprzęcie, to dochodzi do tego, że potrafią zbliżyć się na bliską odległość – ciekawość bierze górę. Ale z drugiej strony musimy uważać na wszystkie zwierzęta, które wydają się nam zbyt przyjacielskie i zbyt ochoczo podchodzą do człowieka, ponieważ na Svalbardzie często panuje wścieklizna. Innymi zwierzakami są lisy polarne, które, podobnie jak renifery, zmieniają umaszczenie – latem mają brązowe bądź szare, w okresie zimy robią się puchate i śnieżnobiałe. Wydają się sympatycznymi stworzonkami, tylko, ze strasznie nam psocą. Interesują się wszystkim, co zostawiamy w terenie, co ma nasz zapach. Potrafią przegryźć kabel, sprzęt z elektroniki. Kiedy przyjeżdżamy po roku, ściągnąć dane, danych nie ma, za to kable są poprzegryzane, bo dorwał się do nich lisek polarny. Mnie się raz przydarzyło, że na postoju lis wyciągnął mi z plecaka aparat fotograficzny, który miałem na wierzchu. Kolega zlokalizował go miesiąc później w zupełnie innym miejscu tundry. To tyle, jeśli chodzi o ssaki lądowe. Poza tym mamy jeszcze foki, morsy, bieługi i całą masę ptaków, które zachowują się w nietypowy sposób. Potrafią zaatakować człowieka, jeśli zbliża się do jaj, które składają bezpośrednio na mchach, na podłożu.
Dowiedział się Pan czegoś o sobie na Spitsbergenie, czego by się nie dowiedział, gdyby tam nie jeździł?
Te wyprawy na pewno mnie zmieniły. Przeorganizowały moje życie w taki sposób, że chcę tam wracać. Chcę uczestniczyć w badaniach, jeździć do tego szczególnego miejsca, któremu towarzyszy moja tęsknota. Na pewno charakter kształtują wysokie góry, zespół spaja potrzeba zaufania do drugiego człowieka. Na Spitsbergenie testowana jest przyjaźń; tu wiedza, że można na sobie polegać jest bardzo ważna.