Dramat małych więźniów niemieckiego obozu przy ul. Przemysłowej w Łodzi
11 grudnia 1942 r. przy ulicy Przemysłowej w Łodzi Niemcy utworzyli obóz dla dzieci. Wychowawcą była tam Eugenia Pohl, po wojnie pracownica żłobka.
Obóz wychowawczy dla młodych Polaków w Łodzi został wydzielony z Litzmannstadt Ghetta. Graniczył z cmentarzem przy ul. Brackiej. Oficjalnie przeznaczony był dla dzieci i młodzieży polskiej od 6. do 16. roku życia.
- Początkowo planowano utworzenie kilku takich obozów - mówi dr Tomasz Toborek z łódzkiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. - Ale z tego co wiemy powstał ten jeden - Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstad. Miały do niego trafiać dzieci, które były niebezpieczne dla Rzeszy. Kontakt z nimi byłby niebezpieczny dla niemieckich dziewcząt i chłopców. Miały to być dzieci zdemoralizowane albo dzieci bandytów. Pamiętajmy, że bandytami dla Niemców byli też przedstawiciele polskiego podziemia niepodległościowego. Z założenia miały to być także dzieci, których rodzice zginęli lub zostali zabrani do obozów koncentracyjnych. Dzieci z domów dziecka.
Główna brama obozu znajdowała się przy ul. Przemysłowej. Zwożono tu dzieci z terenów wcielonych do III Rzeszy. A więc Górnego Śląska, Poznańskiego, a także woj. łódzkiego.
Dzieci trafiały tu na mocy wyroków niemieckich sądów. Zachowały się dokumenty, w których zapisano przyczyny tych wyroków. Najczęściej były to drobne przestępstwa, które dla dzieci i ich rodzin były ratowaniem się przed głodem - zdobywanie jedzenia, drobny szmugiel, próba zebrania węgla, który spadał z jadącego wozu.
To wystarczyło, by niemiecki sąd uznał, że dziecko kradnie. Do obozu kierowano też dzieci, gdy uznawano, że nieletni przebywa bez opieki, żebrze. Często do tego obozu trafiały też dzieci, których rodzice nie chcieli podpisać volkslisty.
Mali więźniowie obozu przy ul. Przemysłowej musieli pracować od godz. 8 do 16. Ustalano dzienne normy, które miały wykonać. Jeśli tego nie zrobiły, były karane. Chłopcy wyrabiali m.in. buty ze słomy, koszyki z wikliny, paski do masek gazowych. Dziewczynki pracowały w pralni, kuchni, pracowni krawieckiej i w ogrodzie. Na śniadanie dzieci dostawały kromkę suchego chleba i kubek czarnej kawy bez cukru. Na obiad zupę z ziemniaków w łupinach lub z brukwi, bez tłuszczu. A na kolację to co na śniadanie...
Oblicza się, że w tym obozie Niemcy więzili kilka tysięcy dzieci. Nie wiadomo dokładnie ile z nich zmarło, bo okupanci zabrali lub zniszczyli podczas ewakuacji obozowe dokumenty. Kiedy obóz wyzwalano 19 stycznia 1945 r. było w nim około tysiąca małych więźniów.
- Wokół tych liczb narosło mnóstwo mitów - mówi dr Toborek. - Nie zachowała się niemiecka dokumentacja obozowa. W związku z tym trudno jednoznacznie stwierdzić ile dzieci przeszło przez obóz, ile zmarło, ile przeżyło. Pojawiające się w emocjonalnych publikacjach informacje, że zginęło tu od 12 do 15 tys. dzieci nie mają nic wspólnego z faktami historycznymi. W obozie jednorazowo mogło przebywać około 1000-1200 dzieci. I nie przez cały czas jego funkcjonowania. On był czynny od grudnia 1942 r. Jeszcze w kwietniu 1943 r. było tam tylko ok. 300 dzieci. Biorąc pod uwagę zeznania byłych więźniów, wiemy, że przez te dwa lata nie mogło przez obóz przejść więcej niż 3 tys. dzieci. Wiadomo, że nie wszystkie zmarły. W dokumentach wymienionych jest z nazwiska 72 dzieci, które zginęły w obozie. Oczywiście ta liczba jest zaniżona. Można przyjąć, że w obozie zmarło sto kilkadziesiąt dzieci. To by się zgadzało z zeznaniami lekarza Urbańskiego, który był trzy razy w tygodniu wzywany przez Niemców, by sprawować opiekę medyczną nad małymi więźniami. Tygodniowo umierało jedno-dwoje dzieci. Obóz był czynny 110 tygodnie. Po wyzwoleniu było na terenie obozu kilkaset dzieci.
W obozie przy Przemysłowej wychowawczynią była Eugenia Pohl. Pochodziła z Ozorkowa. Urodziła się w tym mieście 23 lutego 1923 r. Jej matka była łodzianką, ojciec pochodził z Górnego Śląska. W 1930 r. rodzina Pohlów przeniosła się do Łodzi. Zamieszkała przy ul. Żelaznej. Eugenia chodziła do Szkoły Powszechnej przy ul. Zagajnikowej (dziś al. Rydza-Śmigłego). Z czasem jej ojciec zbudował dom przy ul. Chełmońskiego. Pohlowie przeprowadzili się do niego w 1934 r. Trzy lata później Eugenia skończyła szkolną edukację. W 1937 r. z matką i bratem Mieczysławem wyjechała do wsi Dęby koło Tarnobrzegu. Tam jej ojciec pracował przy budowie domków jednorodzinnych. Eugenia Pohl wróciła do Łodzi w październiku 1939 r. Miasto było już zajęte przez niemieckich najeźdźców.
„Jako 17-letnia dziewczyna w czerwcu 1940 r. przyjmuje volkslistę, z numerem 69873” - pisze w pracy magisterskiej poświęconej Eugenii Pohl, Tomasz Ferszowicz. „W drugiej połowie 1942 r. podejmuje pracę w łódzkiej policji kryminalnej (kripo), gdzie zostaje przydzielona do pracy w tworzącym się właśnie obozie wychowawczym dla młodzieży polskiej przy ul. Przemysłowej” .
W marcu 1944 r. została oddelegowana do filii obozu w Dzierżąznej. W sierpniu powróciła do Łodzi. W obozie pracowała do wkroczenia do Łodzi Armii Czerwonej. Po zakończeniu wojny, pod koniec maja 1945 r. Eugenia Pohl zameldowała się w rodzinnym domu przy ul. Chełmońskiego 16a w Łodzi.
„Ale w sposób niewyjaśniony - prawdopodobnie przy pomocy jednego z pracowników urzędu - na druku zameldowania pojawiło się nazwisko Pol zamiast Pohl” - pisze Tomasz Ferszowicz. „Zniszczono także dokument jej okupacyjnego zameldowania” - czytamy dalej w pracy magisterskiej Tomasza Ferszowicza.
To uratowało Eugenię. Po wojnie zaczęto szukać zbrodniarzy wojennych, m.in. wychowawców obozu przy ul. Przemysłowej. Jednak Wydział Ewidencji Ludności w Łodzi pismem z dnia 5 IX 1946 r. informował, że Eugenia Pohl nie figuruje w rejestrze i nie jest zameldowana w Łodzi.
Dzięki temu blisko 25 lat Eugenia Pohl była bezkarna. Normalnie żyła, zajmowała się codziennymi sprawami. Pracowała w spółdzielni w Spółdzielni Krawieckiej przy Nawrocie. Zaczęła chodzić na kurs administracyjno-handlowy. Choroba matki sprawiła, że go nie ukończyła. Podjęła pracę w Zakładach Metalowych nr 10 (dawna Fabryka Maszyn C. Bernhardta) przy ul. Zakątnej, jako pomoc biurowa. W 1956 r. zaczęła pracować jako intendentka w żłobku jednego z łódzkich zakładów pracy. Interesowała się sportem. Należała do klubu „Łodzianka”. Rzucała oszczepem, trenowała biegi, grała w koszykówkę, siatkówkę.
Na początku lat 60. XX wieku Konrad Jażdżewski napisał książkę „Reportaż z pustego pola”. Przypomniał w niej o łódzkim obozie dla dzieci. Eugenia Pohl z kilkoma więźniami wzięła udział w odtworzeniu historii obozu. Spotkania poświęcone obozowi odbywały się w ówczesnym Muzeum Historii Ruchu Robotniczego w Łodzi (dzisiejsze Muzeum Tradycji Niepodległościowych). Świadkowie tych spotkań wspominali, że Eugenia Pohl usiadła przy jednym stole ze swoimi byłymi ofiarami. Normalnie ze wszystkimi rozmawiała. Nie ukrywała, że była wychowawcą w tym obozie. Ale twierdziła, że pomagała dzieciom, dawała im jedzenie. Część więźniów obozu zapamiętała ją jednak z zupełnie z innej strony...
Sprawą zainteresowała się Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Łodzi. Prokurator Wojewódzki w Łodzi Zbigniew Piechota po bliższym zbadaniu sprawy, zadecydował o tymczasowym aresztowaniu Eugenii Pohl. 12 grudnia 1970 r. trafiła do aresztu.
„Eugenia Pohl podejrzana jest, że w latach 1942-1944 w Łodzi, jako nadzorczyni obozu karnego dla dzieci polskich, idąc na rękę władzy hitlerowskiej państwa niemieckiego, brała udział w eksterminacji dzieci polskich, przebywających w obozie, a w szczególności w bestialskim zamordowaniu więźniarek Urszuli Karczmarek i Danuty Jakubowskiej” - napisano w uzasadnieniu aresztowania.
Śledztwo w sprawie Eugenii Pohl trwało kilka lat. Przesłuchano kilkudziesięciu świadków. W obronie siostry wystąpił jej brat Mieczysław, który wysłał list do samego Edwarda Gierka. Pisał, że Eugenia została bezpodstawnie zatrzymana. Tłumaczy, że volkslista została narzucona całej rodzinie. A ich ojciec ma Złoty Krzyż Zasługi. Jednak zeznania świadków, którzy stanęli przed Sądem Wojewódzkim w Łodzi, obciążały Eugenię Pohl.
Świadek Józef Witkowski wspominał, że nie widział jak znęcała się nad Urszulą Kaczmarek i Teresą Jakubowską, ale koledzy opowiadali mu, że biła i polewała wodą te dziewczynki
- Eugenia Pohl była postrachem obozu - zeznawał przed sądem Józef Witkowski. - Widziałem również, jak oskarżona rzucała z okna kawałki chleba. Małe dzieci, które bawiły się na dole tratowały się, by złapać choćby kawałek. Ją ta zabawa bardzo bawiła.
Inny świadek - Danuta Kęsik zeznawała, że Ula Kaczmarek była często bita przez Eugenię Pohl pejczem za to, że kradła żywność innym dzieciom. Uli od bicia zrobiła się rana na brzuchu wielkości pięści, w którą Pohl wkładała pejcz. Danuta Kęsik również została przez Eugenię Pohl pobita.
- Biła dzieci pejczem ze skóry lub kijem, pozbawiała posiłków oraz chodziła w mundurze niemieckim - mówiła z kolei przed sądem Teresa Owczarczyk. - Wyzywała dzieci od małp i polskich świń. W obozie rozmawiała w języku niemieckim i tego też wymagała od więźniów. Dzieci chore, moczące się były ciągnięte przez oskarżoną do pralni, gdzie polewała je zimną wodą. Zbiła ją, za to, że podczas mycia kotłów z jednego z nich nie wylała całej wody. Została ukarana dziesięcioma uderzeniami kija.
Świadek Teresa Owczarczyk zeznała, że dobrze pamiętała koleżankę Ulę Kaczmarek, nad którą znęcała się oskarżona. Ula przed śmiercią była strasznie pobita i znalazła się w izbie chorych. Na rozkaz Pohl, wyprowadzono ją na dwór i myto zimną wodą.
Eugenia Pohl nie przyznała się do winy. Tłumaczyła, że rodzina przyjęła volkslistę, bo grożono jej wywiezieniem do obozu koncentracyjnego. Kiedy ją przyjmowano do obozu, coś przeczytano jej po niemiecku. Myślała, że będzie pracować w domu poprawczym. Twierdziła, że nie znęcała się nad dziećmi, a robiła to kierowniczka obozu Sydonia Beyer, która w 1945 r. została schwytana i skazana na karę śmierci.
Eugenia Pohl przekonywała, że dziewczynki chciały żeby to ona wykonywała kary, bo pozwalała im podkładać swetry. Zeznała, że nie widziała przypadków zemdlenia, polewania zimną wodą dzieci ani skakania w workach z uniesionymi rękoma. Tłumaczyła, że po wojnie podczas spotkania w Muzeum Historii Ruchu Rewolucyjnego siedziała przy jednym stole z byłymi więźniami. Mimo, że była nadzorczynią w obozie, to nie odczuła, by któryś z uczestników spotkania miał zastrzeżenia do jej pracy w obozie.
- Gdybym miała coś na sumieniu nie poszłabym na to spotkanie - mówiła Eugenia Pohl.
Zapewniała, że nie przypominała sobie, by składała wniosek o zmianę nazwiska. Po prostu je spolszczono. A po wojnie się nie ukrywała. Mówiła, że po wojnie była przesłuchana przez sędziego śledczego na pl. Dąbrowskiego w Łodzi. Stwierdziła, że sędzia przypomniał zeznania dziewcząt z obozu i podziękował jej za to, że „była matką dla nich”. Nie znaleziono jednak dokumentów potwierdzających takie spotkanie.
2 kwietnia 1974 r. Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał Eugenię Pohl na 25 lat więzienia, 10 lat pozbawienia praw publicznych i konfiskatę mienia w całości. Kolejne instancje utrzymały to orzeczenie. Eugenia Pohl trafiła d do Zakładu Karnego w Bydgoszczy Fordonie. Z więzienia została zwolniona na początku lat 90. XX wieku. Wróciła do Łodzi i podobno zamieszkała na Dąbrowie. Zmarła w 2003 r.
Po latach pojawiły się głosy, że obóz przy Przemysłowej został zapomniany. Nie zgadza się z tym dr Tomasz Toborek.
- Obóz nie funkcjonuje w świadomości większości łodzian, ale nie przekonują mnie tezy o całkowitym zapomnieniu lub celowym działaniu mającym zatuszować istnienie tego obozu - mówi dr Tomasz Toborek. - Powstał pomnik upamiętniający te dzieci. Jest też inna forma upamiętnienia w formie imitacji obozowego ogrodzenia. W Łodzi mamy Szkołę Podstawową nr 81 noszącą imię Bohaterskich Dzieci, która opiekuje się tym miejscem. Poza tym, tym obozem zajmowało się Muzeum Tradycji Niepodległościowych, IPN.
Obie instytucje przygotowywały wystawę na ten temat. Dzieci z łódzkich szkół, jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku 1 czerwca przychodziły pod Pomnik Pękniętego Serca.
Po wojnie część dzieci zabrano do domów dziecka, inne uciekły. Wszystkie były po traumatycznych przejściach. Po tym co przeszły w obozie bały się dorosłych.