Dramat rodziny, którym żyje Polska
Lena, zdaniem prokuratury, była katowana przez półtora roku. Maks w wyniku uderzenia głową o podłogę zmarł w szpitalu. Co naprawdę się działo w mieszkaniu przy ul. Krajobrazowej w Rzeszowie?
Rzeszów. Osiedle Projektant, jedno z atrakcyjniejszych miejsc dla młodych rodzin z dziećmi. Blok u zbiegu Krajobrazowej i Widokowej. Mieszkanie wynajmują tu 23-letnia kobieta i 26-letni mężczyzna. Małżeństwo z dwójką dzieci: 2,5-letnią Leną i półrocznym Maksymilianem. Nie są stąd, pochodzą z sąsiadującej z Rzeszowem gminy. Gdy bawią się z dziećmi na placu zabaw, z pozoru niczym nie odróżniają się od innych przychodzących w to miejsce rodziców.
Dopiero kiedy w szpitalu umrze mały Maksiu, a 2,5-roczna Lena trafi do rodziny zastępczej, po tym, jak na jaw wychodzi, że była ofiarą przemocy, sąsiedzi potwierdzą, że faktycznie w tym domu nie działo się najlepiej. Czy ktoś mógł zapobiec tej tragedii, skoro rodzina od grudnia ub. roku była pod opieką rzeszowskiego MOPS-u, dzielnicowego, a później także sądowego kuratora? Czy można mówić o zaniedbaniu służb, czy o wyjątkowej nieporadności życiowej obojga rodziców, którzy mieli ograniczone prawa rodzicielskie?
To, co od jakiegoś czasu działo się w rodzinie B., światło dzienne ujrzało w ostatni piątek, kiedy na pogotowie zadzwoniła spanikowana matka, donosząc, że jej 6-miesięczny synek jest siny i nie oddycha. Dziecko, u którego stwierdzono złamane żebra i pękniętą czaszkę, zostało przyjęte na szpitalny oddział ratunkowy. Charakter obrażeń spowodował, że lekarze od razu powiadomili o sprawie policję. Kiedy funkcjonariusze pojawili się w mieszkaniu przy Krajobrazowej, okazało się, że obrażenia świadczące o przemocy ma także siostra Maksia, 2-5 letnia Lena, którą też gruntownie przebadano „na górce”.
Dzień później w szpitalu zmarł Maksymilian, a jego rodzice dostali się w krzyżowy ogień pytań prokuratorów z Rzeszowa. Główną podejrzaną o zabójstwo była na początku matka chłopca. To, co mówiła, bardzo ją pogrążało.
- Linia obrony matki wydawała się nieprawdopodobna. Twierdziła, że nie widziała pewnych rzeczy, a materiał dowodowy wskazywał, że to raczej ona jest sprawcą - mówi prok. Łukasz Harpula, szef Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie. - Weryfikacja materiału wskazała jednak, że ze sprawą może mieć coś wspólnego znajomy rodziców - dodaje.
Ten był pierwotnie przesłuchany w charakterze świadka i kategorycznie zaprzeczał, że ma coś wspólnego ze śmiercią dziecka. Ale w niedzielny wieczór 40-letni Grzegorz B., były pracodawca ojca dzieci, mimo wcześniejszych zaprzeczeń przyznał, że przez ponad rok, w tajemnicy przed rodzicami znęcał się nad ich córką Leną . Jak do zeznań nakłonili go prokuratorzy? Tego można się jedynie domyślać. Wiadomo, że nad sprawą pracowało jednocześnie kilkunastu policjantów i trzech śledczych, którzy swoje przesłuchania przerywali, zapoznawali się z materiałami dostarczanymi na bieżąco przez policjantów, po czym wracali do rozmów z podejrzanym. Zeznania 40-letniego mężczyzny były przerażające. Jak relacjonowali śledczy, nie potrafił wytłumaczyć dlaczego zadaje dziecku ból, ale robił to z premedytacją tak, by nie widzieli tego rodzice. W tym celu celowo prowokował sytuację, by zostawać sam na sam z Leną.
- Dokuczał jej, przyduszał, szarpał. To, że dziecko się go boi, dawało mu satysfakcję i pozwalało na odstresowanie - mówi Łukasz Harpula. - Lubił patrzeć na jej cierpienie.
Ten koszmar miał trwać ok. 1,5 roku i dotyczył tylko Lenki. Aż do ostatniego piątku. Jak wynika z ustaleń prokuratury, mężczyzna wiedział, że matka dziecka ma iść do sklepu, celowo wysłał ją jeszcze na stację benzynową, by odebrała dla niego przywiezioną przez kogoś przesyłkę. Chciał w ten sposób mieć więcej czasu, by znęcać się nad dzieckiem. Wtedy zaczął płakać 6-miesięczny Maks. Mężczyzna miał wyjąć chłopca z łóżeczka, a ponieważ w tym czasie zadzwoniła jego matka, upuścił niemowlę na podłogę. Później, jak zeznawał, próbował je reanimować, potrząsając dzieckiem, które mogło uderzać głową o podłogę. Tak przynajmniej tłumaczył poważne obrażenia, które ujawniono u Maksa. Kiedy matka wróciła ze sklepu, B. szybko się pożegnał i wyszedł. Maks leżał wtedy w łóżeczku i był już siny. Dlatego kobieta zadzwoniła po karetkę.
- Podejrzany o zabójstwo często bywał w domu tej rodziny. Fakt, że między matką a ojcem dzieci nie układało się najlepiej, a kilka tygodni temu ojciec wyprowadził się z domu, sprzyjało częstszemu przebywaniu Grzegorza B. z Leną i Maksem sam na sam. Jak ocenił podejrzany, sytuacji, w których znęcał się nad dzieckiem, mogło być co najmniej kilkadziesiąt. Jak to możliwe, że matka nic nie zauważyła?
- Dziecko było tak przerażone i wycofane, że samo nie powiedziało o tym rodzicom - mówi prok. Harpula. - Sam podejrzany w bardzo perfidny sposób manipulował rodzicami. Wiele wyjaśnił podczas niedzielnej wizji lokalnej, podczas której dokładnie pokazywał, jak znęcał się nad dzieckiem, żeby zostawić jak najmniej śladów - opowiada.
Przypomnijmy, że na ciele Leny znaleziono ślady świadczące o przypalaniu papierosem. Podejrzany zaprzeczył, że zrobił to celowo, ale nie wykluczył, że przez przypadek mogło dojść do poparzenia, bo pali papierosy. Tak też tłumaczył to matce.
Grzegorz B. usłyszał zarzut zabójstwa półrocznego Maksa i znęcania się ze szczególnym okrucieństwem nad jego siostrą. Początkowo do znęcania się przyznał, a sprawę śmierci Maksa sprowadzał do nieszczęśliwego wypadku. Ale już dwa dni później, prawdopodobnie pod wpływem swojego obrońcy, z tych zeznań się wycofał i odmówił składania wyjaśnień. Decyzją sądu trafił do tymczasowego aresztu.
Jak doszło do tego dramatu, skoro niemal wszystkie możliwe miejskie służby rodzinę już znały i wiedziały, że coś niedobrego dzieje się za drzwiami tego mieszkania? Żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie, trzeba prześledzić od początku ich historię. W kartotekach MOPS-u rodzina B. pojawia się po raz pierwszy 2 grudnia 2016 r. Wtedy pod blok przy ul. Krajobrazowej przyjeżdża karetka wezwana przez rodziców do ich duszącej się córki. Okazało się, że 2-letnia wówczas Lena miała zapalenie krtani i musiała zostać zabrana do szpitala. Niepokój ratowników wzbudził fakt, że do karetki na siłę chciał wejść pijany ojciec Leny. Matka była wtedy w zaawansowanej ciąży z Maksem. Ratownicy powiadomili MOPS, a ten uruchomił procedurę związaną z założeniem rodzinie niebieskiej karty. Było to w lutym br. Początkowo podejrzewano, że to mający problem z alkoholem ojciec jest sprawcą przemocy domowej. Zresztą, jego żona przyznała, że po alkoholu bywa agresywny i czasem dyscyplinuje Lenę klapsami.
- Sprawy tej rodziny rozpatrywał też miejski zespół interdyscyplinarny, który wystąpił do sądu rodzinnego o ustanowienie kuratora - mówi mł. insp. Konrad Wolak, z-ca komendanta miejskiego policji w Rzeszowie. - Kurator został rodzinie przydzielony - podkreśla.
Jednak sztab urzędników nie miał twardych dowodów na to, że ojciec znęca się nad dziewczynką i sprawę umorzono. Nie ustalono jednak, kto jest sprawcą przemocy.
- Jednocześnie pracownicy socjalni próbowali nakłonić ojca dzieci do rozpoczęcia terapii odwykowej, ale nie wykazywał zainteresowania - mówi Jacek Gołubowicz, dyrektor MOPS w Rzeszowie. - Dlatego złożyliśmy wniosek do Miejskiej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych o skierowanie na przymusowe leczenie odwykowe - opisuje.
Ojciec dzieci czterokrotnie nie stawił się na wezwanie komisji, dlatego ta postanowiła zwrócić się do sądu o wydanie odpowiedniego postanowienia bez udziału zainteresowanego. Również współpraca matki z pracownikami MOPS nie układała się idealnie. Pracownicy zauważali, że mała Lenka jest niespokojna, często płacze i nie daje się uspokoić, dlatego zalecali wizytę u pediatry. Ale matka na takie umówione wizyty się nie stawiała. MOPS chciał także, aby rodzinie towarzyszył asystent, ale na to małżeństwo nie wyraziło zgody.
Niepokojących sytuacji w tej rodzinie było więcej. W sierpniu ub. roku Lena trafiła do szpitala z obiema złamanymi nóżkami. Jak tłumaczyli wezwanym przez szpital policjantom rodzice „spadła z huśtawki”. Biegły nie wykluczył, że tego typu złamania mogą być skutkiem wypadku na placu zabaw. Czy tak jednak było naprawdę? Dziś śledczy nie są tego pewni, dlatego jeszcze raz będą analizować wszystkie okoliczności i wcześniejszy materiał zebrany przez policjantów. Także policja weryfikuje czynności prowadzone m.in. przez dzielnicowych. Po to, by sprawdzić, czy tej tragedii można było zapobiec.
W poniedziałek przeprowadzono sekcję zwłok Maksa. W swoim wstępnym raporcie biegły wykluczył, że obrażenia na jego ciele są wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Z kolei w czwartek tzw. zawodowa rodzina zastępcza zabrała Lenę do szpitala. Stało się to na wniosek sądu, który wydał decyzję o umieszczeniu Leny pod ich opieką, do czasu wydania prawomocnych decyzji na temat tego kto się ma nią zajmować. Dlaczego dziecko nie trafiło do krewnych rodziców?
- Niestety, kiedy Lenka przebywała w szpitalu, między dziadkami z obu stron dochodziło do utarczek i scen, które przybierały niepokojąca formę i nie rokowały dobrze, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo dziecka - mówi oględnie dyrektor Gołubowicz. - W dość agresywny sposób kłócili się o to, kto ma zaopiekować się dziewczynką, dlatego dobrze, że pracownicy socjalni szpitala byli na tyle czujni i przytomni, że złożyli do sądu odpowiedni wniosek - dodaje
Od decyzji sądu rodzice mogą się odwołać i starać się o to, by dziecko do nich wróciło. Teraz oboje mają ograniczone prawa rodzicielskie, ponieważ w momencie, kiedy sąd przydziela rodzinie na stałe kuratora, rodzicom z automatu ogranicza się prawa rodzicielskie. Podejrzany Grzegorz B. będzie zbadany przez biegłego psychiatrę. Do dziś nie wiadomo, czy z matką Leny i Maksa łączyła go jakaś szczególna zażyłość lub zależność.