Każde domowe porządki utwierdzają mnie w przekonaniu, że człowiek gromadzi tyle gratów, na ile tylko pozwala mu przestrzeń.
Piwnica? Ładujemy. Strych? Ścieśniaj, ścieśniaj. Garaż? Do oporu. Domek gospodarczy? Czy tam, w lewym kącie, nie udałoby się podwiesić jeszcze jednej półeczki? Dawno już straciliśmy rozeznanie, co kryje się w skrzynkach, kartonach, ale na pewno jest to coś, co mogłoby się przydać. Nieszczęśnicy, którzy zamiast domów posiadają mieszkania, używają sobie w pawlaczach i komórkach lokatorskich. Jednak niezależnie od metrażu ze wszystkich sprzątających i segregujących gardeł, niesie się jęk: mam za mało miejsca!
Niestety prawda jest taka, że dziś mamy więcej miejsca niż kiedykolwiek. 30, 35-metrowe mieszkanie, które w tej chwili kupujemy jako „tymczasowe minimum” sto lat temu byłoby uznane za luksusowe. Głód mieszkaniowy na początku lat 30. był tak duży, że w Warszawie, ludzie gnieździli się w namiotach i lepiankach, a deficyt powierzchni mieszkalnej podawano w dziesiątkach tysięcy metrów kwadratowych. Nie była to tylko polska bolączka - nad tym, gdzie pomieścić obywateli głowili się architekci całego świata z Gropiusem, który postulował stworzenie standardu „mieszkania minimum”, na czele. W wersji znad Wisły, stworzonej przez Helenę i Szymona Syrkusów, minimum oznaczało 6-9 m kwadratowych na osobę i wyposażenie w postaci szaf w ścianach i składanych łóżek. Największą ozdobą tego skromnego wnętrza było zajmujące niemal całą wąską ścianę okno.
Tutaj można by odetchnąć, uśmiechnąć się i pomyśleć, że w dawnych czasach najfajniejsze było to, że już minęły. Tyle, że chyba nie minęły bezpowrotnie. Co prawda lepianki i namioty raczej nam nie grożą, ale mikrometraże już owszem. Furorę za oceanem robią dziś ponoć małe domki - ludzie z jednej strony nie są w stanie zaciągnąć kredytów na dom, z drugiej chcą mieszkać w wysokim standardzie. Wybierają więc luksus w wersji mikro i inwestują w domek-chatkę, którego powierzchnia ma paredziesiąt metrów, ale jest dopracowana w najmniejszym szczególe. Ruch doczekał się już własnej nazwy: „Tiny house movement”, programu telewizyjnego i kilku publikacji. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można się więc spodziewać, że wkrótce czeka go transfer za ocean. Pytanie tylko, jak przetrwa konfrontację ze słowiańskim zbieractwem...