Dramaty millenialsa. Siła autorytetu
Niby wszyscy wiedzieli, że coś w tej historii jest nie tak. Trzeba jednak było czterogodzinnej produkcji HBO, żeby świat uwierzył, że ten - może trochę postrzelony, ale przecież jednak tworzący „przeboje, które w ogóle się nie starzeją i do których bawią się kolejne pokolenia”, molestował dzieci.
Wcześniej jakoś uparcie nie chciało nam się to mieścić w głowach. W ciągu dwóch miesięcy, jakie minęły od premiery „Leaving Neverland” na Festiwalu Sundance, stacje radiowe zdecydowały wycofać jego piosenki z anteny, a publicyści i internauci zaczęli kipieć z oburzenia.
W komentarzach dostaje się i Jacksonowi, i rodzicom molestowanych dzieci, którzy w całej tej sytuacji nie zauważyli niczego niepokojącego. Zostawiali dzieciaki na ranczu muzyka i jechali na wycieczkę do Wielkiego Kanionu, pozwalali, żeby słał ich pociechom setki faksów zakończonych wyznaniami miłości i zgadzali się, by spał z nimi w jednym łóżku. Tak, pytali, czy nie dzieje im się krzywda. Dzieci bez mrugnięcia okiem deklarowały, że wszystko jest w porządku, więc w czym problem? Poza tym, czy ten sławny muzyk, którego uwielbiają miliony, a który za przyjaciela wybrał nasze dziecko, mógłby mieć złe intencje?
„Siła sławy i autorytetu” - kiwamy głowami z politowaniem, słuchając tych argumentów, sami uwiedzeni kolejnym autorytetem. Bo czy film, który robi wielka telewizja HBO, który swoją premierę miał na Festiwalu Sundance i o którym piszą największe gazety, mógłby rozminąć się z prawdą? Taki autorytet? No nie!
Czy „Leaving Neverland” jest prawdą w stu procentach, czy też trochę z faktami się mija, nie rozstrzygniemy, ale wydaje mi się, że gdybym tę samą historię spisała i wysłała do redakcji, to nie wydrukowałaby jej żadna gazeta. Bo co mamy? Mamy czterogodzinną spowiedź dwóch mężczyzn i ich matek, przeplataną telewizyjnymi migawkami i amatorskimi zdjęciami, dokumentującymi ich znajomość z Jacksonem. Nie ma głosów psychologów, seksuologów czy świadków, którzy by tę historię mogli podważyć. Być może skończyłoby się tylko na żenujących argumentach, ale spytać by wypadało.
Szkoda, bo gdyby film był nieco inaczej skonstruowany, mógłby wywołać poważną dyskusję. Skłonić do zadawania pytań o to, jak edukować rodziców i dzieci, by zminimalizować problem pedofilii i molestowania (tak, to właśnie byłaby ta straszna „edukacja seksualna”). A tak wywołuje tylko emocjonalne rozedrganie i tabloidowe rozważania w stylu: winny - niewinny.