Szanowni Państwo, niedawno w „Dzienniku” przeczytałam interesujący artykuł o zimie stulecia, tej z 1979 roku. Patrząc na to, co za oknami, postanowiłam opowiedzieć Państwu moją przygodę z tamtą zimą i zadać sobie pytanie: czy dzisiaj byłyby takie same reakcje ludzi, podobne zachowania?
Wracałam z Warszawy, pociąg miał odjechać jakoś wczesnym popołudniem. Okazało się, że komunikacja w stolicy z powodu mrozów prawie nie działa, więc musiałam iść na dworzec piechotą. Denerwowałam się czy zdążę, czy mi pociąg nie ucieknie.
Kiedy dobrnęłam przez śnieg do Centralnego, okazało się, że jest tam czarno od ludzi koczujących w holu, czekających na różne pociągi, a te miały spóźnienia wielogodzinne. Przez megafony powiedziano, że ani jeden pociąg do Krakowa jeszcze w tym dniu nie odjechał.
Znalazłam jakiś wolny kawałek podłogi, usiadłam i zaczęło się czekanie. Ludzi przybywało, ale siedzieliśmy wszyscy cierpliwie, nikt się nie awanturował, nie wrzeszczał, że to oczywista wina władzy czy kogokolwiek. Przypominam, że nie było wówczas smartfonów, w które można by się wpatrywać, ktoś miał książkę, ktoś inny gazetę, toczyły się ciche rozmowy.
Po wielu, wielu godzinach zapowiedziano, że pociąg do Krakowa wjeżdża na peron. Wjechał cały w soplach, oblodzony. Tłum ruszył, oczywiście nie zważając na to, kto jaki miał bilet - na którą godzinę i na jaką klasę. Jakimś cudem udało mi się zdobyć miejsce siedzące przy drzwiach w przedziale, w którym powinno siedzieć po 4 osoby na ławce, ale upchaliśmy się po 5. Bardzo długo staliśmy na Centralnym - przygotowywano chyba pociąg do drogi. Wreszcie późnym wieczorem ruszyliśmy. Dziś już nie pamiętam, która to była godzina, ale do Krakowa dotarliśmy około 3 nad ranem.
Pociąg jechał i jechał, od czasu do czasu się zatrzymywał. Przez ten czas w naszym przedziale wytworzyła się miła atmosfera „wspólnego losu”. Panowie pomagali z bagażami, ktoś częstował cukierkami. Kiedy raz zapowiedziano, że postój będzie trwał około pół godziny, jeden z panów wyskoczył na stację i kupił dla nas parę bułek i serków topionych, jakiś kefir i oranżadę. Nic innego nie dostał.
Byliśmy bardzo głodni, podzieliliśmy się tymi bułkami (ja zawsze miałam przy sobie scyzoryk) i napitkami. Trochę rozmawialiśmy, dowcipkowaliśmy, czasem drzemaliśmy. Nawiązały się znajomości. Wielogodzinna podróż minęła całkiem znośnie.
Myślę, jak by to dzisiaj wyglądało? - czy taka solidarność, wzajemna pomoc, życzliwość między obcymi ludźmi byłaby możliwa?