Druga Dolina Krzemowa w Kujawsko-Pomorskiem?!
- Nie mam gotowej recepty, jak zrobić z Kujawsko-Pomorskiego drugą Dolinę Krzemową, ale jestem pewny, że przyszłość regionu zależy od tego, jak ściśle uczelnie zintegrują się z przemysłem - mówi prof. Piotr Moncarz z Uniwersytetu Stanforda w USA.
Wykład o innowacji i współpracy nauki z biznesem dla studentów z naszego regionu rozpoczął pan od... kultury. Polacy w dziedzinie innowacyjnego przemysłu obstawiają tyły, właśnie dlatego że brakuje nam kultury współpracy i zaufania?
Polskie społeczeństwo w znacznej mierze wyrasta z kultury walki o przetrwanie jednostek. Przypomnijmy sobie historyczne kataklizmy i trudne okresy polityczne. W takich sytuacjach ta kultura się sprawdza: szanse mają tylko bardzo wąskie grupy, które się wspierają, podejmują indywidualne wysiłki, by przetrwać. Społeczeństwo amerykańskie jest stworzone przez tych, którzy wyjechali z miejsca swojego urodzenia. Wspólnie rozpoczęli budowę nowego państwa jako ruch pionierski. I ten duch współpracy pionierskiej ciągle w nich jest, napędza do działania. To leży u podstaw różnic kulturowych między nami. Ale kultura to nie DNA i da się ją zmienić. Może nie w ciągu jednej nocy, ale to możliwe. Ostatnie 30 lat zmian, jakie zaszły w społeczeństwie polskim, pokazuje, że to się może udać. Mnie te zmiany zachwycają. A brak współpracy i zaufania wytykam po to, by zmiany jeszcze przyspieszyły i żeby Polacy nauczyli się nie poddawać...
Chyba najtrudniej będzie nam się nauczyć amerykańskiego: „It’s OK to fail” i cieszyć się z porażek...
Ale Amerykanie wcale nie cieszą się z własnych porażek, to nie jest przecież naród masochistów. Mówiąc poważnie, chodzi o to, by akceptować fakt, że nie będzie innowacji bez porażek i bez zgody na ryzyko poniesienia fiaska. Gospodarka nie pójdzie do przodu bez udziału tych, którzy są gotowi podjąć wyzwanie. W Ameryce też są tacy, którzy zadowalają się tym, co jest i nie myślą, jak mogłoby być. Pracują w urzędach, od rana czekają tylko aż zegar pokaże 17., żeby spokojnie pójść do domu. Są przekonani, że tym, jak ten urząd działa, powinni się zajmować inni. Sukces Doliny Krzemowej tkwi w tym, że jest tam znacznie więcej tych, którzy działają i podejmują ryzyko. Amerykańskie „It’s OK to fail” rozumiem tak: jeśli nigdy nie odniosłeś porażki, to znaczy, że nigdy nie próbowałeś zrobić niczego oryginalnego, niczego wartościowego. Tak pojmowane ryzyko wspiera amerykańska administracja i prawo. Nie ma tu rządowego rozdawnictwa, ale nie ma też rozbudowanej biurokracji. Instytucje zastanawiają się, zanim zainwestują w jakiś pomysł, ale jeśli już to zrobią, prędzej przyjdą do przedsiębiorcy z radą i pomocą niż z kontrolą... Amerykanie mają jeszcze jedną cechę, której brakuje nam: szanują sukces finansowy. Nie wiem, dlaczego Polacy jeszcze się tego nie nauczyli. Tam społeczeństwo to docenia, bo skoro ktoś się dorobił, znaczy, że zrobił coś, za co inni chcieli mu zapłacić, a więc coś przydatnego i ważnego.
Amerykańskie „It’s OK to fail” rozumiem tak: jeśli nigdy nie odniosłeś porażki, to znaczy, że nigdy nie próbowałeś zrobić niczego oryginalnego, niczego wartościowego.
Jak Polacy odnajdują się w Dolinie Krzemowej?
Trudno powiedzieć, ilu nas tam osiadło, statystyki mówią, że ok. 100 tysięcy. Niby ta liczba nie robi wrażenia, jeśli dopowiemy, że żyje tam w sumie 6 milionów ludzi. Ale spojrzenie trochę się zmienia, jeśli uzmysłowimy sobie, że wyjeżdżają tam w większości bardzo dobrze wykształcone osoby, specjaliści, którzy biorą aktywny udział w procesie zwanym „Dolina Krzemowa”. Rozwój nowoczesnych technologii, nauki, przedsiębiorczości i inwestycje - to pola działania Polaków w Dolinie. Właśnie dlatego zrodziła się idea utworzenia Polsko-Amerykańskiej Rady Współpracy. Polacy, którzy odnoszą tu sukcesy, przesiąknęli tutejszą atmosferą przedsiębiorczości i innowacji, chcą (m.in. ze względu na emocjonalne związki z Polską) przenieść swoje doświadczenia na rodzimy grunt.
Zawodowo zajmuje się pan katastrofami, tym, jak ich uniknąć. Czy ta wiedza przydaje się w debatach na temat rozwoju innowacji i przedsiębiorczości w Polsce?
Moja pozauniwersytecka działalność zawodowa jest trochę jak praca na pogotowiu: przychodzi zdesperowany pacjent. Nie wie dokładnie, co mu jest. Wie, że coś nie tak. Z wylewem - wybuchł piec w hucie. Albo taki, którzy przygotowuje się do maratonu i zastanawia się, czy serce to wytrzyma - właśnie wprowadza na rynek nowy produkt i chce go dobrze przetestować, by za chwilę nie wybuchła afera. Muszę przeprowadzić dokładny wywiad z pacjentem-klientem, by móc postawić trafną i kompletną diagnozę. Z szeregu danych trzeba wywnioskować, w czym tkwi problem. Wtedy dopiero można szukać ratunku. Żeby jakiś produkt uznać za innowacyjny, musi być odpowiedzią na konkretną potrzebę. To na początek. Dodatkowo musi być tak zrobiony i kosztować dokładnie tyle, żeby znaleźli się ludzie, którzy docenią jego wartość, będą chcieli z niego korzystać i za niego zapłacić. Uwaga - wszystkie te warunki muszą być spełnione jednocześnie. Jeśli ludzie będą chcieli używać produktu, ale za niego nie zapłacą, to znaczy, że nie jest innowacyjny - nie odpowiada na potrzeb konsumenta tak trafnie, by ten chciał na niego wydać pieniądze. Nie o to więc chodzi, by w zaciszu laboratoriów najlepsi naukowcy opracowywali rozwiązania, które - jak im się wydaje - potem może jakiemuś przedsiębiorcy się przydadzą. Powinno być dokładnie na odwrót. Dlatego tak ważna jest dobra współpraca nauki z biznesem. Nie mam gotowej recepty, jak zrobić z Kujawsko-Pomorskiego drugą Dolinę Krzemową, ale jestem pewny, że przyszłość regionu zależy właśnie od tego, jak ściśle uniwersytety zintegrują się z przemysłem.
Żeby jakiś produkt uznać za innowacyjny, musi być odpowiedzią na konkretną potrzebę. To na początek. Dodatkowo musi być tak zrobiony i kosztować dokładnie tyle, żeby znaleźli się ludzie, którzy docenią jego wartość, będą chcieli z niego korzystać i za niego zapłacić.
Niektórym katastrofalna może się wydawać wizja przemysłu 4.0.: ludzi w fabrykach zastąpią roboty, które z kolei same się zaprogramują i same zaprojektują nowe pokolenia robotów... Człowiek w tym procesie będzie zbędny, ubędzie miejsc pracy...
Taki sam lęk musieli czuć rozwoziciele lodu w Stanach, kiedy wynaleziono lodówki. Nagle przestali być potrzebni, bo ludzie przestali kupować wielkie bryły lodu. Stracili pracę, ale świat się nie zawalił. Katastrofę w rozwoju nowych technologii, we wprowadzaniu na rynek inteligentnych maszyn, widzą ci, którym się wydaje, że ciągle będą mogli wykonywać ten sam zawód. Dziś możemy wskazać pojedyncze przypadki profesji, w których roboty całkowicie zastąpią człowieka. Taksówkarze będą musieli znaleźć sobie inne zajęcie, jeśli zastąpią ich autonomiczne samochody. Ale to będzie dla nich dobry impuls do rozwoju. Futurolodzy podkreślają, że na skutek rozwoju nowych technologii przybędzie więcej miejsc pracy niż ich ubędzie. Szacuje się, że do 2025 r. zniknie z tego powodu 150 mln miejsc pracy, ale powstanie 300 mln nowych, które będą wymagały innego wykształcenia.
Katastrofę w rozwoju nowych technologii, we wprowadzaniu na rynek inteligentnych maszyn, widzą ci, którym się wydaje, że ciągle będą mogli wykonywać ten sam zawód