Dwa tygodnie władzy dla władzy
Prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu o wiele łatwiej zmieniać polityczne oblicze Polski aniżeli spełniać obietnice wyborcze z kampanii PiS. Pytanie tylko, czym to się zakończy?
Pod koniec lutego przyszłego roku minie sto dni pracy nowego rządu. A sto dni prezydenta Andrzeja Dudy już za nami. Jednym z haseł wyborczych partii Jarosława Kaczyńskiego było zawołanie „Damy radę” i „Uda się!”. W swoim pierwszym orędziu prezydent powiedział, że jest niezłomny, więc wszystko się musi udać.
Wszystko, prócz zapełnienia budżetu państwa pieniędzmi. PiS w czasie kampanii złożyło ocean obietnic, ale trzy sztandarowe zostaną na pewno wprowadzone. To 500 złotych na dziecko, obniżenie wieku emerytalnego i zwiększenie kwoty wolnej od podatku do 8 tysięcy złotych. - Pamiętam o tym - mówił w dniu zaprzysiężenia Andrzej Duda. - Nie zapomniałem, mimo że zostałem już wybrany na urząd prezydenta. Nie zapominam o moich zobowiązaniach.
Problem jednak w tym, że głowa państwa nie podejmuje takich decyzji, może co najwyżej składać projekty ustaw. Nic dziwnego, że kilka tygodni później Andrzej Duda tłumaczył: „Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie są kompetencje prezydenta Rzeczpospolitej. Krótko mówiąc, co prezydent może, a czego nie może. Może składać projekty ustaw, ale w oczywisty sposób nie jest w stanie sam każdej ustawy przygotować. Bo czasem sprawy są bardzo skomplikowane”.
Trudno rozliczać z obietnic rząd i posłów Prawa i Sprawiedliwości po dwóch tygodniach sprawowania władzy. Poza wielkimi słowami o dobru narodu, patriotyzmie, repolonizacji przemysłu, banków i mediów na razie wiemy tylko, że na spełnienie obietnic potrzebnych będzie w przyszłym roku najmniej kilkadziesiąt miliardów.
Piłka z Pałacu Prezydenckiego leci więc w kierunku rządu premier Beaty Szydło. Ekonomiści niezwiązani z PiS przekonują, że to raczej balonik, a nie piłka - wyliczają, że tylko w przyszłym roku w budżet będzie musiał wyłuskać tylko na te trzy obietnice około 40 miliardów złotych przy zwiększonym deficycie o 5-10 miliardów. Tymczasem pani premier szacuje koszty wszystkich obietnic na 39 miliardów. Dziwne, bo samo obniżenie kwoty wolnej od podatku kosztować będzie 15 miliardów, a 500+ na dziecko - ponad 21 miliardów! Jeśli dorzucić do tego 40 miliardów - według wyliczeń PiS - kosztów związanych z obniżeniem wieku emerytalnego, to bilans musi robić ogromne wrażenie.
To wszystko nic w porównaniu z bilionem i czterystu miliardami złotych, które obiecał prezes PiS tydzień przed wyborami. To pieniądze na inwestycje, uruchomienie kapitału prywatnego, na odbudowę gospodarki, infrastrukturę oraz rozwój regionów, wreszcie na „odbudowę wspólnoty narodowej i państwowej”. Skąd wzięła się ta niewyobrażalna suma - nie wiadomo. Przecież nie z podatku bankowego czy opodatkowania sklepów wielkopowierzchniowych, z których można wycisnąć najwyżej kilka miliardów.
Inna sprawa, że ten ostatni podatek może pogrążyć także polskie sieci handlowe - delikatesy Alma, Stokrotkę czy Piotra i Pawła. Gigantów handlowych, takich jak Tesco, Lidl czy Biedronka, stać będzie nawet na zapłacenie setek milionów rocznie. Dla polskich sklepów, np. sieci Społem, które już są na krawędzi zyskowności, będzie to gwóźdź do trumny. Nie wiadomo, jak z tego wybrnie rząd nie łamiąc prawa równości podmiotów gospodarczych.
I jeszcze jedno - wielkie zagraniczne sieci handlowe i banki poradzą sobie z podatkiem w najprostszy sposób. Sklepy albo wydrenują kieszenie dostawców, albo klientów. A banki podniosą - szacuje się, że od 20 do 50 procent - opłaty za wszelkie operacje finansowe, i tak już jedne z najwyższych w Europie.
Jak więc zrobić, by rząd PiS miał ciastko nie zjadłszy ciastka? - Zrobimy to. Damy radę - przekonuje pani premier. Ale jak? Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. 500 zł na dzieci - oczywiście. Ale nie wszystkie. Podwyższenie kwoty wolnej od podatku do 8 000 zł? Tak, ale nie dla wszystkich. Obniżenie wieku emerytalnego? Owszem, ale po 40 tzw. składkowych latach. Darmowe leki dla emerytów? Tak, ale na niektóre. Obniżenie podatku CIT dla małych i średnich przedsiębiorstw? Jak najbardziej. Tyle że jeszcze nie w przyszłym roku. Powrót lekarzy i stomatologów do szkół oraz tanie posiłki ze szkolnej kuchni? Piękna idea. Ale nie wiadomo kto i z czyich pieniędzy ją sfinansuje. Nie należy też zapominać, że rząd PiS w 2005 roku obiecywał budowę trzech milionów mieszkań. Wtedy się nie udało, zbudowano dziesięć razy mniej. Teraz prezes Kaczyński chce zmusić branżę budowlaną, by budowała mieszkania w cenie 2 -2,500 złotych za metr kwadratowy. Tymczasem średnia cena metra w polskich miastach to 4 000 złotych, a w największych metropoliach dochodzi do 7 000. Trudno wobec takich faktów powtórzyć za Beatą Szydło „Damy radę”! i „Uda się!”.
Chyba dlatego nie można się dziwić, że już parę dni po objęciu rządów ministrowie PiS zaczynają lamentować nad stanem finansów państwa. Za to ekonomiści twierdzą, że są tylko dwa sposoby na sfinansowanie obietnic. To zwiększenie podatków lub znacząca poprawa ich ściągalności, co nie wchodzi w grę w przyszłym roku lub wyciągnięcie miliardów z gospodarki. Zapewne na to liczą autorzy obietnic. Jest jeszcze trzeci sposób - zwiększanie deficytu budżetowego, co grozi w efekcie załamaniem się finansów państwa.
Ale nie tylko obietnice socjalne i ekonomiczne spełnić musi PiS. Pewne jest tylko, że - w odróżnieniu od nich - wiele było też obietnic politycznych. Jeszcze przed zaprzysiężeniem rządu Jarosław Kaczyński złamał bardzo poważną - ministrem obrony narodowej nie został Jarosław Gowin lecz Antoni Macierewicz. Ta nominacja została przyjęta z dużym zaskoczeniem, bowiem Ewa Szydło zapowiadała co innego.
Kolejna niespełniona obietnica polityczna to wyrachowana, wręcz cyniczna zapowiedź, że prezes Kaczyński będzie się liczył z opozycją (to samo powtarzał wielokrotnie prezydent Andrzej Duda). Kilka dni przed wyborami prezes zapewniał: „Nasz obóz polityczny rozumie, że w demokracji opozycja być musi i my jesteśmy gotowi opozycję nie tylko tolerować, ale opozycję szanować. My uważamy, że jej rola powinna być ważna, i że to musi być także budowane przez nas”.
Wydarzenia ostatnich dni i awantura wokół Trybunału Konstytucyjnego jest najlepszym dowodem na to, że Jarosławowi Kaczyńskiemu chodziło o stworzenie wrażenia, iż PiS się zmieniło i jest partią politycznych gołębi. Przekonywał: „Nie idziemy do władzy po odwet i wyrównanie rachunków”.
Możemy być pewni czego innego - pod rządami tej partii zaledwie po dwóch tygodniach dochodzi do bezprecedensowego zawłaszczania władzy, a ludzie wychodzą na ulice. Nocne obrady Sejmu, nocne zaprzysiężenia sędziów Trybunału Konstytucyjnego to tylko początek realizacji politycznych obietnic. Jakże groteskowo brzmią dziś zapowiedzi prezydenta Dudy, że będzie prezydentem wszystkich Polaków. Jeśli już, to wszystkich prawdziwych Polaków - katolików, bo tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem.
Jarosław Kaczyński już dwa lata temu w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” tłumaczył, że pozycja Trybunału Konstytucyjnego musi się zmienić: „Nie może być tak, że decyzja przyjęta w demokratyczny sposób przez parlament może być uchylona zwykłą większością w przez pięcioosobowy skład TK. Wówczas jeden sędzia decyduje o tym, czy decyzja organu wybranego przez miliony obywateli trafi do kosza. Tak być nie może”.
Czy można więc serio przyjmować zaklęcia posłów PiS, że trwająca bitwa o Trybunał Konstytucyjny jest tylko... naprawianiem błędów, które popełniła w czerwcu Platforma wybierając „na zapas” dwóch sędziów? Tkwi w tym oczywisty zamysł ubezwłasnowolnienia Trybunału lub nawet jego likwidacji. Ale najpierw trzeba napisać nową konstytucję.
Za Jarosławem Kaczyńskim powtarzają jego urzędnicy i wyznawcy, że konstytucja z 1997 roku jest postkomunistyczna i komplikuje stosunki między rządem a prezydentem. PiS chce silnej prezydentury, ale kiedy się przypomni, że prezydentem omal nie został Stan Tymiński - obecna konstytucja wydaje się znakomicie wymyślona. Przecież i Antoni Macierewicz mógłby, nie tylko teoretycznie, zostać głową państwa.
W tej sytuacji trudno nie podejrzewać, że przedwyborcze obietnice Andrzeja Dudy i Beaty Szydło za setki miliardów złotych były w dużej mierze dymem z kadzidła dla „ciemnego ludu”. Jarosław Kaczyński ma na pewno najlepsze chęci i wiarę w wielką silną Polskę liczącą się w świecie. Ale wiara to za mało. Aby PiS zdobyło władzę za cztery lata, potrzeba trzech rzeczy: po pierwsze pieniędzy, po drugie pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Bez nich można robić wielkie zmiany, ale tylko polityczne. Niestety, w końcu i za jedne, i za drugie zapłacimy wszyscy.