Dwie cywilizacje rzuciły się sobie do gardeł. I nie ma zmiłuj
O wadach i zaletach Polaków, o tym, czy naprawdę mamy dwie Polski i dlaczego właściwie doszło do takiego podziału - mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof, etyk.
- Myśli Pan, że Polacy potrafią przebaczać?
- Nie jestem w stanie odpowiedzieć w sposób tak bardzo ogólny. Pewnie jesteśmy jak wszyscy: jedni przebaczać potrafią, inni nie potrafią. Natomiast zależy to też od grzechu, jakiego doświadczamy, od rodzaju i mocy zła, jakiego doznajemy ze strony innych lub o jakie ich posądzamy. No, a przede wszystkim Polacy mają skłonność do wybaczania sobie samym. Czynimy to z niezwykłą łatwością, czemu towarzyszy oczywiście niepamięć - różne zabiegi na pamięci indywidualnej i zbiorowej. Ale myślę, że pyta Pani o grzech zbiorowy i wybaczanie zbiorowe, nie indywidualne.
- O takie i takie. Zdarzały się przewinienia, których Pan nigdy nie wybaczył?
- Zdarzały się, ale one były już tak dramatyczne, że nie dało się inaczej. Zwłaszcza że ci, który ich dokonali, nigdy nie zabiegali o to, nie starali się, by coś zmienić w tej sprawie. A to jest warunek istotny: to znaczy, tak mi się wydaje przynajmniej, wybaczyć można tylko wtedy, jeśli ten, który jest winny, czyni jakieś starania naprawy, a przynajmniej odczuwa żal z tego powodu, że mu się zdarzyło coś złego popełnić. Jeśli nie ma natomiast takiej postawy, trudno o wybaczenie. Tu dotykamy rzeczy bardzo istotnej: że wybaczenie łączy się z pokorą. Tam, gdzie nie ma pokory - pokory wzajemnej: i w sobie, i w tym drugim - wybaczenie, mówiąc nieładnie, „nie pracuje”, nie działa. Działają natomiast mechanizmy nienawiści. Plemiennej czy wręcz cywilizacyjnej, czego teraz w Polsce doświadczamy. Mówi się „dwa plemiona” -ja też tak myślałem - ale w rzeczywistości rzuciły się sobie do gardła dwie cywilizacje.
- Dwie cywilizacje w jednym narodzie?
- Tak! Podstawą jest tutaj plemienność, która ma bardzo stare źródła, bo wynika jeszcze z podziału między Polskę szlachecką a chłopską, z dziedzictwa Polski pańszczyźnianej. Z drastycznego antagonizmu między chłopskim dziedzictwem Polski jakby zwierzęcej, pozbawionej głosu i historii, a szlachecko-inteligencką opowieścią o „polskich dziejach malowanych”, o bohaterstwie, męczeństwie, wzniosłości czynów. I coś ponadto jeszcze. Coś, co odsłonił pewien pozorny szczegół: zdjęcie zegara w kancelarii premiera i zastąpienie go przez krzyż (nota bene, to jest, jak mi się zdaje, kopia jakiegoś toskańskiego krucyfiksu z okresu Trecenta). Nie była to jedynie manifestacja religijności, o nie. To widowiskowy przejaw zderzenia dwu różnych koncepcji czasu właściwych dla dwu różnych kultur mentalnych. Dla poprzedników dzisiejszej władzy, których obecność była oznaczona przez zegar, to było świadectwo, że żyją w czasie liniowym, mechanicznym, mierzalnym, w czasowości określonej przez rytm cywilizacji wyrosłej z oświecenia i całej nowoczesności pooświeceniowej. Że byle jakie to było u nas oświece-nie, to już inna sprawa. Ale jednak było! I przyniosło dla wielu życie w jednorodnym i jednokierunkowym czasie zmiany, postępu, względnie praktycznego działania z nastawieniem na rysujące się w przyszłości cele. To, że teraz pojawia się krzyż, oznacza natomiast, że nowa ekipa żyje w zupełnie innej czasowości. Że jej nie obowiązuje już czas chronologiczny, mierzalny, mechaniczny, ale czas symbolu, obrzędy, rytuału. Czas przełomu, czas szczególnie gęsty, wyjęty z normalnego obrotu godzin. Patetyczny czas duchowego - by tak rzec - stanu wyjątkowego, który np. Nowy Testament nazywa kairos, odróżniając go od czasu zwykłego, od chronos, niezróżnicowanego biegu dni. I nieważne, czy jest to świadome, czy też nie. Ważne - co doskonale widać i w innych aktach - że obecna ekipa bardzo dobrze czuje się w kulturze rytuału, symbolu, mitu, archaicznej u korzeni. Ale też jej zwolennicy przychodzą w znacznej mierze z zastygłych rzeczywistości kulturowych i społecznych, przynajmniej częściowo zastygłych. Godzą się więc oczywiście - podobnie jak radykalni islamiści - na techniki i technologie nowoczesności, na lepsze samochody, komputery, lodówki, wszystkie te dobra praktyczne i usprawniające działanie, natomiast nie akceptują tego, co w cywilizacji nowoczesnej łączy się z mentalnością, to znaczy z otwartością, ruchliwością, wielością i odmiennością, ze zrozumieniem innego itd. Kurczowo trzymają się więc tych zakrzepłych światów, w których się ongiś zadomowili. I tutaj dochodzimy do źródeł zmagania: znaki mentalnych i kulturowych przemian, głosy wzywające do postępu i otwarcia się na ogromnie zróżnicowany świat, z jego wielością stylów życia i sposobów myślenia, traktują jako zagrożenie, jako zamach na ich zadomowienie w korzennym i archaicznym świecie odwiecznie powtarzalnych gestów, zachowań, symboli, obrzędów, zewnętrznej religijności, opowieści mitycznych. To jest bolesne, bo na to składają się zarówno złogi z obszaru doświadczenia feudalnego i ludowego katolicyzmu, jak i komunizmu. Jacek Kuroń mawiał np. rozumnie, że wielu ludzi jest przywiązanych do komunizmu i nie należy się za to na nich gniewać, bo komunizm był przez wiele lat dla nich domem. Niewygodnym, i owszem, ale ludzie nauczyli się w nim przecież żyć. A teraz przychodzą ci miastowi, postępowcy, lewicowcy, liberałowie, wymagają racjonalnych zmian, otwarcia się na wielość i zróżnicowanie, na odmienne postaci egzystencji - i im to wszystko burzą. Wali im się więc świat, do którego są emocjonalnie przywiązani, bo wrastali weń bezrefleksyjnie od pokoleń.
- Zaczynają się bać?
- To uruchamia tak ogromne pokłady lęku, że rodzi się niebywała agresja. Dlatego rzucają się choćby na dziennikarzy. Zwłaszcza dziennikarzy telewizji. Telewizja jest bowiem, jak chciał Marshall McLuhan, „chłodnym spojrzeniem”, medium cool - patrzy i obnaża, a tymczasem oni żyją w pewnej emocjonalnej gorącości. Radia tak nie zaatakują, dziennikarza prasowego tak nie zaatakują, ale to „chłodne oko” pokazuje ostro złudzenia owej mitycznej cywilizacji i jej słabości. Tę tanią emocjonalność, bo to prosta emocjonalność szyta przy pomocy kilku symboli, kilku mitów, wytartych słów. Ich przywódcy często mówią o polityce historycznej, ale tak naprawdę to dziwna i skąpa zbitka, w której się splatają - przywoływane hasłowo i w uproszczeniu - po-wstania narodowe, zwłaszcza powstanie warszawskie, Katyń, wojna z bolszewikiem, katas-trofa smoleńska. I nic poza tym. To jeden wielki rytuał. Jeden wielki mit. Jedna wielka opowieść o męczeństwie i triumfie narodowego ducha. Jeden wielki polski różaniec, odmawiany pobożnie, lecz nie nazbyt rozumnie.
- Między tymi dwoma cywilizacjami nie ma przebaczenia?
- Nie ma przebaczenia, bo jedna jest cywilizacją dogorywającą. Słychać teraz łabędzi nawet nie śpiew, ale wrzask, taki bolesny i zarazem okrutny. Ona musi wszak odejść. Ale jej wyznawcami są przecież miliony ludzi, którzy chcieliby wprawdzie odnieść pewne korzyści materialne z nowej cywilizacji, ale nie chcą zapłacić ceny w postaci utraty swego kulturowego domu, swego uczuciowego łożyska. A ci nowi, ze swoją progresją, często prowokacyjną, wyzywającą, z innego już rodzaju tandetnością, też nie są bez winy.
- Oprócz tej agresji cywilizacyjnej, czym jeszcze Polacy grzeszą?
- Grzeszą grzechem egocentryzmu, takiego wpatrzenia się w polski tylko pępek: „Niech na całym świecie wojna, Byle polska wieś zaciszna, Byle polska wieś spokojna.” Co oczywiście pociąga za sobą lekceważenie przez innych - a potem dąsanie się, że nikt nas nie dostrzega, nie docenia. Nie chcemy brać udziału w grupowych działaniach - koncentrujemy się na sobie, na własnym tyłku, na własnym brzuchu, na własnym bezpieczeństwie. A wtedy, kiedy trzeba myśleć w kategoriach bardziej globalnych, nie myślimy, nic nas to nie obchodzi. Ten egocentryzm dotyka zarówno wspólnoty, jak i jednostek, które nie chcą brać udziału w niczym. W różnych miejscach w Polsce - zasobnych, zadowolonych z siebie - nie można np. powołać radnych, bo nikogo takie zajęcie nie interesuje. Nie chodzi się na wybory, nikt się do niczego nie zgłasza, w nic nie angażuje. Nawet w niektórych miejscach na Pomorzu, gdzie poziom zadowolenia jest niezmiernie wysoki, najwyższy w Polsce.
- I z czego to wynika?
- Z tego egocentryzmu właśnie. Z ograniczenia życia do życia rodzinnego, jednostkowego, nawet nie plemiennego, tylko rodowego. Wszystko inne nie jest traktowane jako konieczne. Łączy się z ryzykiem, odpowiedzialnością, z bardziej życzliwym stosunkiem do drugiego człowieka. W Polsce często można się upić z sąsiadem czy z nim pobiesiadować, ale nie będzie się z nim pracowało nad dobrem wspólnym. Przyjemność tak, obowiązek już nie. Ten nasz stosunek do obowiązku jest dość szczególny. Nasze kolejne grzechy? Zawistny egalitaryzm. Zazdroszcząc bowiem komuś jakiegoś dobra działamy negatywnie - rozmaici nieudacznicy tak czynią - żeby zniszczyć to dobro, żeby ten drugi nie mógł go pomnażać. Egoizm czy zazdrość jest czymś naturalnym w człowieku. Ale my nadajemy im taki destrukcyjny wymiar, niszczący.
- Bo zazdrość może, wbrew pozorem, działać na nas mobilizująco: sprawiać, że bardziej nam zależy, że bardziej się staramy, prawda?
- Tak, może prowadzić do pomnażania dóbr. Tyle, że my wyrównujemy poziom życia do tego, komu zazdrościmy poprzeć paraliżowanie jego działania, nie przez własną pozytywną mobilizację. Naszym doświadczeniem historycznym jest to, że nie przyswoiliśmy głębiej tradycji oświeceniowej, tej nowoczesnej. Bo kiedy inni budowali nowoczesne cywilizacje, myśmy musieli walczyć z zaborcami o przetrwanie. Kiedy więc, budowano pierwszą linię metra londyńskiego, u nas wybuchło powstanie styczniowe. Tu nie chodzi tylko o rozwiązania techniczne, ale o to, że mentalność ludzka „fiksowała się” na czymś zupełnie innym: na wyjściu z rozmaitych zniewoleń, które Zachód miał już za sobą. Zachód budował kulturę praktyczną, racjonalną, myśmy budowali kulturę emocjonalną, patriotyczną, zafiksowaną na różnych symbolach, na pojęciu wolności narodowej, a nie na wolnościach partykularnych. Straciliśmy jednocześnie to, co zostało ukształtowane w Polsce Jagiellonów: całą wielość i otwartość kulturową, religijną, ów pluralizm, który był cokolwiek mechaniczny, bo to były grupy, które żyły obok siebie, ale otwierały się jakoś na siebie aż do połowy XVII wieku siebie mimo różnych, okresowych wybuchów wrogości.
Natomiast odkąd się zaczęły drastyczne procesy - pod wpływem traum dziejowych - zamykania się, nienawiści wyznaniowej tłumów, ksenofobii, wszystko się zmieniło. A polskie oświecenie było nader naskórkowe, było je widać w Warszawie i kilku innych miejscach. Owszem, zostawiło lepszą edukacją, pozostawiło mit Konstytucji 3 Maja i kilka nietrwałych instytucji. I to właściwie tyle.
- A nie ma Pan wrażenia, że jesteśmy narodem bardziej zacietrzewionym niż inne?
- Tak! To bierze się właśnie stąd, że nie przeszliśmy lekcji tej oświeceniowej rozumności, tylko wyłącznie braliśmy lekcję emocjonalności. Mówiąc w dużym skrócie oczywiście, bo to nie dotyczy wszystkich grup w równym stopniu. Nie ukształtowaliśmy takich zdolności praktycznych, jak Anglosasi, o których mówiło się kiedyś pogardliwie, że to naród kupczyków, naród handlarzy. To oczywiście jest przejaskrawieniem, ale tak na to z polskiej perspektywy patrzono. Podobnie jak na tę niemiecką skrzętność, oszczędność, zapobiegliwość. Natomiast u nas nic nie ograniczało upustu emocjonalności: w Polsce więc, to charakterystyczne, można zranić uczucie religijne, a nie można zranić religijnego rozumu.
- I tacy pyszałkowaci jesteśmy trochę, prawda? Niektórzy mówią: duma narodowa. Nie wiem, czy to duma narodowa, czy pyszałkowatość właśnie.
- To jest kompensacja, tak mi się wydaje. Ponieważ mamy poczucie małości, braku znaczenia, to pojawia się dęcie w puzon, wyolbrzymianie symbolicznych wymiarów istnienia, martyrologii dziejowej, siły ducha. Tymczasem liczy się pozycja materialna, finansowa, sprawna gospodarka, skuteczność polityczna. Liczą się dokonania w świecie naukowym, wielkie wynalazki, rozwiązania techniczne, dokonania artystyczne i intelektualne. To się liczy i zawsze liczyło się bardziej niż duma narodowa. Chociaż ona może napędzać, kompensować. Mówiliśmy kiedyś o takiej anegdocie z książki Walerija Piecucha „Nowa filozofia moskiewska”. Ona pasuje też doskonale do Polaków. Oto dwóch facetów mieszkających w sowieckim kolektywnym mieszkaniu rozmawia przy piecu o różnych sprawach i w pewnym momencie jeden z nich pyta drugiego: „Wiesz, z jakiego powodu Hindusi wynaleźli buddyzm?”. „Nie” - odpowiada ten drugi. „Ano, z tych samych powodów, dla których Rosjanie wynaleźli dusze rosyjską, mianowicie z braku dostępności przedmiotów codziennego użytku”. Dusza polska też zrodziła się w pewnej mierze z braku dostępności - sensownych rozwiązań, otwartej kultury miejskiej z jej zróżnicowanym rynkiem idei i stylów życia, porządnej gospodarki, która by nie była jedynie gospodarką surowcową. Mieliśmy za to zamkniętą kulturę agrarną, wiejską. A to kultura dość szczególna - brak w niej dialogu, wymiany, jest gospodarnością zależną od nieustannego, powtarzalnego, jak w rytuałach, porządku zmian pór roku. Miasto żyje tymczasem w innym liniowym i postępowym porządku czasu. To jest jedno z ważnych źródeł konfliktu, o którym na początku mówiliśmy.
- Ja do tego konfliktu jeszcze wrócę, ale zostańmy jeszcze przy nas. Może jako naród mamy też jakieś zalety, bo dość ponuro ta charakterystyka Polaków wypada?
- Oczywiście, że mamy zalety! Ten nasz heroizm jednak - czasem fałszywy i fatalny, czasem prawdziwy i zbawienny - różne rzeczy przynosi. Zależy, w co ten polski heroizm zostanie przekuty: czy w takie próżne demonstrowanie siły, czy w działania, które Polskę podnoszą. Wiele więc dokonaliśmy - i dobijając się wolności, i po 1989 roku. A taki smutny głos z siebie wydaję dlatego, że stoimy w obliczu roztrwonienia tego wszystkiego, zmarnowania, rozrzucenia tego, co udało się wielkiej części społeczeństwa wygospodarować. Polska ma bowiem z czego być dumna, w tym wymiarze takim zwyczajnym. Możemy być dumni z wyglądu miast, ulic, z rożnych osiągnięć związanych z codziennością i gospodarką, która jest - do tej pory była przynajmniej, mimo wszystkich błędów - porządnie działającym mechanizmem. Błąd polegał na tym, że tym rozwiązaniom gospodarczym nie towarzyszyła odpowiednia praca w kwestiach sprawiedliwości społecznej czy też edukacji.
- Ale zostając jeszcze przy naszych zaletach: uchodzimy za pracowitych i otwartych, gościnnych. Pan też tak odbiera Polaków?
- Tu właśnie daje znać o sobie pewne „pęknięcie”. Bo jedni są pracowici, a drudzy chcą żyć z ręką w kieszeni sąsiada. Wcale więc nie jesteśmy jako społeczeństwo rozrzutni, wbrew temu, co niektórzy myślą. Jesteśmy raczej skąpi. Gościnni też jesteśmy do pewnych granic. I gościnność często kończy się tam, gdzie przychodzi zetknąć się z poświęceniem i innością. Gościnni często jesteśmy też wobec tych, wobec których czujemy niższość (w dawnych czasach to byli przybysze z Zachodu). To raz. A dwa - gościnni jesteśmy dla tych, którzy są jakoś do nas podobni. Taka gościnność jest przy tym gościnnością akcyjną, jednorazową. Nakarmić, napoić - i precz. Żeby ten gość trochę ze mną pomieszkał, pracował w tej samej firmie, ożenił się z moją córką - to już nie bardzo.
- Te dwie cywilizacje, o których Pan wspomniał, tak różne, one jednak w Polsce współistnieją, muszą współistnieć!
- Tak, muszą znaleźć płaszczyznę porozumienia, musi dojść do jakiegoś mariażu między nimi. Nie wiem, czy to możliwe. Chyba jednak możliwe, krew się jeszcze nie leje. One muszą więc dokonać jakiegoś rozsądnego kompromisu - między tym otwartym uniwersalizmem, progresywnym, niezwracającym uwagi na tradycyjne sposoby życia Polaków, a tym archaicznym, wywleczonym gdzieś tam z lamusa rytualnym symboliczno-mitycznym sposobem istnienia, bardzo zasklepionego na nieruchomości i trwaniu „przy swoim”. I musi dokonać się jakaś synteza. Oby się ona nie dokonała na ulicach. Jest bowiem trochę tak, że jedna cywilizacja ma żal do drugiej, że ta próbuje ją przydusić, mniej lub bardziej drapieżnie stłumić.
- Ale mówiąc szczerze, ja nie widzę chęci do kompromisu.
- Nie ma chęci do kompromisu, bo od wielu, wielu lat trwa walka. Zaczynało się lepiej, kończy się gorzej. Tutaj już pracują często przypadki na taki stan rzeczy. Ten kompromis byłby możliwy chociażby, gdyby nie było katastrofy smoleńskiej.
- Czemu tak Pan uważa?
- Bo nie byłoby wydarzenia mitycznego, które ogniskuje tę walkę, to zmaganie. Nie byłoby punktu oparcia. Rzeczy zaś, które mogłyby się pojawić w służbie mitu, nie byłyby tak świeże i bolesne, nie nosiłyby znamion niedawnej rany ledwie co zjawionej na polskim ciele mentalnym. Mentalnie przecież zostaliśmy poranieni, okaleczeni. Nie da się, krótko mówiąc, wokół katastrofy smoleńskiej zbudować żadnego, wspólnotowego podejścia. Jedni chcą tu przecież myśleć praktycznie, zgodnie z procedurami formalnymi i technicznymi, drudzy chcą, żeby to zostało wystawione na ołtarze, ubrane w szaty męczeńskie i ofiarnicze, wyrażone w języku walki o polskość, o jej nienaruszalny kształt duchowy. A jeszcze zaprzęga się w tę duchowość jakieś parówki, banany czy baloniki maltretowane gdzieś w stodole. Obie strony są tu zresztą dość dziecinne. To taka infantylizacja umysłowa - ale za to odpowiada kształt polskiej edukacji, o którą nikt się specjalnie nie troszczył. (... Doszliśmy do dość brutalnego zderzenia dwóch cywilizacji. I zastanawiam się, co z tego wyniknie. Jedna przecież chce drugiej złamać kręgosłup.
- To trochę smutne, co Pan mówi.
- No, smutne. W te święta wkraczam w jakimś poczuciu smutku. Poczuciu klęski. Myślałem oto naiwnie, że będziemy sobie żyli w miarę spokojnie. Wiem, że polityka jest wszechobecna - ona jest zawsze jakimś pokrzykiwaniem, jakimś zmaganiem ideologicznym - a tymczasem doszliśmy przed świętami do dość brutalnego zderzenia dwóch cywilizacji. I zastanawiam się, co z tego wyniknie. Jedna przecież chce drugiej złamać kręgosłup.
- Nie wszystkich to tak zajmuje.
- Tak, wielu ludzi chce być poza tym. Przyglądają się temu, co się dzieje, jak jakimś jasełkom - gdzieś się to dzieje daleko, w dużych miastach, chociaż oczywiście internet i inne media angażują ludzie zewsząd w ten konflikt. Ale tak naprawdę nie wiem, jak z tego wyjść. Potrzebne jest jakieś uspokojenie. Najgorsze jest to, że Kościół i jego hierarchowie, którzy odpowiadają w dużej mierze za to wszystko, którzy brali w tym udział skwapliwie, w obliczu tego zaogniającego się konfliktu zamilkli. Absolutnie zamilkli! Nie słychać ich głosów nawołujących do uspokojenia, do opamiętania.
- Ale te cywilizacje muszą się ze sobą dogadać! Przecież się nie wyrżną!
- Oczywiście, że się nie wyrżną, ale może się to stoczyć w coś trzeciego, czego zapowiedzią jest ruch Kukiza, jego bank organów.
- Bank organów?
- No, przecież w Sejmie oni są bankiem organów czy protezą dla kogoś innego, głównie dla Prawa i Sprawiedliwości. To taki PiS gimbazy: dość chaotyczny, nieświadomy, emocjonalny, pozbawiony w zasadzie cynizmu, którym ten „duży PiS” się posługuje. Bez przerwy w Polsce zrywa się zresztą pokusa jakieś siły rzekomo „antysystemowej” - a to Tymiński, a to Lepper i spółka… To ludzie, którzy nie chcą tego porządku, tego zmagania, chcieliby czegoś trzeciego, ale tak naprawdę nie wiedzą, czego by chcieli.
- I w takim pesymistycznym nastroju zakończymy tę rozmowę?
- Kiedyś to się jakoś utrze. Choć teraz to taki wielki dziejowy tygiel, a my siedzimy w środku. Miałem jednak nadzieję, że przy drzewkach bożonarodzeniowych będziemy siedzieć sobie w zupełnie innym nastroju. Ze świadomością, owszem, że jest polityka- ale tak, jak pogoda: zawsze musi jakaś być. A teraz zerwał się w nas niepokój. Nie chciałbym oczywiście, żeby te święta, do których jestem przywiązany dość mocno, minęły w takim nastroju. Lecz dzieje się. W każdym razie nie liczę na to, że święta coś rozwiążą. Może tylko trochę wyciszą. Na nic więcej, niestety, nie liczę.
Rozmawiała: Dorota Kowalska