DWIEŚCIE DZIECI jednego ojca
Ta historia z Holandii jest prawdziwa - okazuje się, że ok. 200 dzieci ma wspólnego ojca. Jedno z nich chce odnaleźć pozostałe. Kamil Bałuk napisał książkę o historii, która bulwersuje świat.
To pytanie nasuwało mi się praktycznie przez większość czytania. Jak możemy zdefiniować ojcostwo?
Kamil Bałuk: Kiedyś miałem jedną definicję ojca -osoba płci męskiej, która razem z matką wychowuje dziecko albo przynajmniej uczestniczyła w decyzji, że to dziecko przyjdzie na świat. Ale kiedy zająłem się sprawą z Holandii, okazało się, że to słowo ma różne inne wymiary. Język nie nadąża za tym, co działo się w życiu bohaterów mojej książki, czyli osób mających wspólnego ojca biologicznego - dawcę nasienia, któremu dałem imię Louis. To mężczyzna, który oddawał spermę do banków nasienia. W jednej z klink zajmujących się przeprowadzaniem inseminacji (metoda, w której za pomocą cewnika wprowadza się wybrane i przygotowane plemniki do jamy macicy - przyp.red.), w Barendrechcie, dr Jan Karbaat, wbrew regulacjom i przepisom, wykorzystał nasienie Louisa u setek kobiet. Niektóre były pewne, że dawcą będzie ktoś inny, o innym wyglądzie. W pewnym momencie moi bohaterowie dowiadują się, że w Holandii może ich być nawet dwieście. Dwieście dzieci Louisa.
Bohaterowie wiedzieli jaki będzie tytuł książki?
To ciekawy problem, bo nie do końca zgadzali się na mówienie o nich „dzieci Louisa”. Tłumaczyłem im, że nie mogę zatytułować książki „Wszystkie biologiczne dzieci Louisa”, to nie brzmi dobrze. Zaakceptowali to. Myślę, że większy protest byłby, gdybym napisał o Louisie „ojciec”. Ale rozmawiałem niedawno z jedną z bohaterek, Maaike, o wywiadzie, którego udzieliłem o książce dla holenderskiej prasy. Pamiętałem, że nie chciała nazywać Louisa ojcem, więc pochwaliłem jej się jak uczeń, który odrobił zadanie: „Maaike, w rozmowie podkreślałem, że Louis to nie ojciec, a dawca!”. Odpowiedziała na to, że widziała się ostatnio z Louisem i chyba już nie chce nazywać go tylko dawcą. „To jednak ojciec?”, zapytałem. Odpowiedziała, że nie ma pojęcia, ale dawca - nie. Każda z Połówek ma do tego inny stosunek.
Kim są Połówki?
Tak nazywają siebie nawzajem moi bohaterowie. Półsiostry, półbracia, dzielą ze sobą połowę genotypu ze strony ich biologicznego ojca. Mieszkają w różnych miastach, pochodzą z różnych rodzin, ale łączą ich geny, kręcone włosy, brązowe oczy, problemy ze zdaniem prawa jazdy. Niektórzy są do siebie zaskakująco podobni. Kiedy po badaniach DNA przeprowadzonych przez telewizyjne show, „Kto jest moim ojcem?”, odnalazła się pierwsza siódemka, musieli wymyślić sobie nazwę. Wybrali „Połówki”.
Jak się traktują? Jak rodzina?
Bjorn, chłopak, który ogłosił w telewizji, że szuka 200 braci i sióstr, mówi że Połówki to jego najbliższa rodzina. Maaike chce spotkać każdą nową osobę, która dołącza do grupy, choć wciąż nie znalazła wymarzonej półsiostry, która stałaby się jej najbliższą przyjaciółką. Inni mówią, że najważniejsza jest dla nich rodzina, potem przyjaciele, a dopiero na trzecim miejscu Połówki. Najlepszy kontakt mają ze sobą ci, którzy mieszkają blisko siebie. Klinika, w której zaczęło się ich życie, była pod Rotterdamem, więc automatycznie tam jest najwięcej Połówek.
Z kolei Jaleesa, Połówka mieszkająca w Limburgii, mówiła mi, że czuje się trochę wyautowana, bo nikt jej nie odwiedza - za daleko. Zabawne, że dla nas przejechanie 50 minut pociągiem to mało, a dla Holendrów to wyprawa przez cały kraj. Jeśli można gdzieś dojechać w 20 minut, to w porządku, ale więcej to już za długo. Im ktoś jest młodszy i im mniej ma rodzeństwa, tym bardziej traktuje Połówki jak rodzinę, częściej chodzi na spotkania. Zauważyłem, że gdy któreś z nich ma już swoje dzieci, od razu mniej angażuje się w życie półbraci i półsióstr, po prostu ma już kogoś, o kogo musi się troszczyć. W grupie są też tacy, którzy mówią, że nie warto przyjmować już nikogo nowego.
Ile ich jest teraz?
Kiedy dwa i pół roku temu zaczynałem, było ich 13. Teraz jest koło czterdziestki.
Poznałeś wszystkich?
Kilkanaście osób, ale opisuję tylko część grupy. Najciekawsze rzeczy działy się na początku, przyjąłem więc klucz chronologiczny - w książce czytelnik pozna najlepiej osoby, które zakładały grupę. Po telewizyjnym apelu Bjorna grupa powiększyła się o dwanaście osób. Wszyscy „nowi” chętnie się ze mną spotykali i opowiadali swoje historie. Żal mi niektórych niewykorzystanych rozmów z tymi, którzy dołączyli do Połówek później, ale obawiałem się, że bohaterowie mogą się czytelnikowi pomieszać. Nie chciałem dodawać kolejnych, żeby nie doprowadzić do tragedii.
Ale historie nowych osób się nie marnują.
Jedną wykorzystałem na reportaż, który opublikowałem przed premierą książki. Mam też pomysł na prowadzenie newslettera, można zapisać się na ciąg dalszy historii. Zapisało się już kilkadziesiąt osób. To miłe, bo jednak trzeba dojść w książce do tego momentu, gdzie jest informacja o newsletterze, wpisać swojego maila, zadeklarować, że chcesz wiedzieć, co nowego się wydarzy. A dzieje się dużo.
Niedawno zmarł jeden z bohaterów książki, kontrowersyjny szef kliniki w Barendrechcie.
No właśnie, po śmierci Jana Karbaata zaczęło się zgłaszać coraz więcej osób, które uważają, że są jego biologicznymi dziećmi. Okazało się, że jego rodzony syn zgłosił się do bazy genetycznej. Wiedział, że ojciec używał swojego nasienia w klinice, dlatego oddał materiał genetyczny, żeby po śmierci Karbaata można było sprawdzić, ile miał biologicznych dzieci. Okazało się, że 19. Sprawą żyje cała Holandia. Sama grupa Połówek też rośnie. Maaike szacuje, że do końca roku będzie ich 50.
Nie masz już dość tego tematu? Te dwa i pół roku Cię nie wyczerpały?
Pewnie z czasem mój entuzjazm wygaśnie, ale do tego jeszcze daleko. Z niektórymi bohaterami się zakolegowałem - szczególnie z jedną bohaterką, która uważała, że Karbaat jest jej biologicznym ojcem. Może to nieprofesjonalne? Ale sprawę śledzę na bieżąco, szczególnie teraz, gdy zrobiło się wokół tematu głośno na świecie. Temat, podchwyciły „New York Times”, „Le Monde”, „El Pais”…
Przez ostatnie dwa lata, wpisanie do wyszukiwarki nazwisko „Karbaat” nie dawało wielu wyników. Teraz nagle zaczęło się dziać i to fajne uczucie, że ja swoją robotę zrobiłem, a historia żyje własnym życiem. Jeśli uda mi się zainteresować zagraniczne wydawnictwa tłumaczeniem, będę musiał odświeżyć wiedzę, coś dopisać, zaktualizować. Na przykład rozdział w książce o tym, czy Jan Karbaat oddawał w swojej klinice własne nasienie, musiałbym pozmieniać albo przynajmniej dopisać zdanie, że plotki się potwierdziły. Jestem ciekaw, czy książka za parę lat obroni się jako uniwersalna opowieść, a nie tylko reportaż interwencyjny, związany z newsami. Mam nadzieję, że tak.
Jak trafiłeś na temat kliniki Karbaata?
Studiowałem niderlandystykę, pojechałem na staż do agencji prasowej w Belgii. Po powrocie regularnie czytałem tamtejsze gazety i któregoś dnia natknąłem się na artykuł, właściwie tabloidowy, o uroczym tytule „Mafia spermowa. Przeciekające kontenery doktora Karbaata”. Gazeta pisała o dawcy S., który zapładniał masowo kobiety i jest ze swojego dzieła dumny. Dawca był Surinamczykiem, co wydało mi się ciekawe, bo Surinam to dawna holenderska kolonia. W artykule opisano dwójkę dzieci, dziś dorosłych. Potem znalazłem w reportażu telewizyjnym Henrika, który też jest dzieckiem biologicznym dawcy S., czyli Louisa. Przypadkiem okazało się, że i Henrik i dwójka z artykułu to Połówki. Nikt tego wcześniej nie połączył, więc pomyślałem - może to temat? Potem wszystko poszło na zasadzie kuli śniegowej.
Holandia historią żyła, a w Polsce nie mówiło się o tym praktycznie nic.
A uważasz, że powinno się mówić?
Nie o to mi chodzi. Chciałam powiedzieć, że opisałeś coś, co w Holandii jest już bardzo znane i dopiero teraz podchwyciły to nasze media. Nawet tabloidy.
Tabloidy podchwyciły go po mediach zagranicznych, które zaczęły się o tym rozpisywać. Książka jest gdzieś przy okazji. Nie pisałem pod tezę, ideologicznie, poszedłem za ciekawą historią, a temat był drugorzędny. Teraz już nie jest. Fajnie by było, gdybyśmy w Polsce mieli debatę na takie tematy, gdyby o tym mogły przeczytać pary decydujące się na zapłodnienie inną metodą niż naturalną czy lekarze, którzy się tym zajmują. Mam sygnały, że takich Janów Karbaatów w Polsce nie brakuje. Prawo w naszym kraju jest wewnętrznie sprzeczne. W wypadku surogatek zakłada, że kobieta, która urodziła, jest matką. Koniec kropka, tu górą jest biologia. W przypadku mężczyzn, anonimowych dawców nasienia, nie ma możliwości odtajnienia tożsamości.
Nawet gdyby dawca spermy w Polsce chciał poznać dzieci, a one chciały poznać jego, to jest to zakazane. Nie chcę osądzać, co jest lepsze a co gorsze, ale faktem jest, że w polskich mediach o tym nie mówimy. Tematów jest więcej. Znalazłem w Holandii dziewczynę, która na własną rękę odszukała ojca biologicznego. Udało jej się ustalić, że w banku dawcami byli studenci tylko trzech kierunków. Przeglądała listy absolwentów, amerykańskie serwisy genealogiczne, zdjęcia w internecie. Znalazła. Był psychologiem, odwiedziła go znienacka w gabinecie. Był zszokowany, przejął się, a potem postanowił nawiązać z nią wręcz ojcowską relację, dziewczyna nie może się go teraz pozbyć. W Polsce też by się znalazły takie historie, gdyby nie było anonimowości dawców. To kiedyś wybuchnie. Prawo jest u nas takie, jak w Holandii w latach 70-tych. „Wszystkie dzieci Louisa” można więc potraktować jako zapowiedź tego, co może niedługo dziać się w Polsce.
Który bohater czy rozmowa były najtrudniejsze?
Z jedną z Połówek umawiałem się przez półtora roku. Bywało tak, że już rezerwowałem nocleg, a jednak nic z naszego wywiadu nie wychodziło. To było trudne. Kiedy się jednak już spotkaliśmy, świetnie się rozmawiało i nie dowiedziałem się, czemu tyle to trwało. Szanuję takie decyzje, to jednak czyjeś prywatne życie. Najciekawszą rozmowę odbyłem z samym Louisem, a najtrudniej rozmawiało się chyba z doktorem Karbaatem. Miałem przed sobą człowieka, o którym bardzo wiele wiedziałem. On nie miał o tym pojęcia.
Rozmawialiśmy po niderlandzku, to zawsze dodatkowo mnie stresuje. Próbowałem kilkukrotnie się z nim umówić. W końcu udało się spontanicznie - brama domu Karbaata się otworzyła, zobaczyłem jego żonę. Myślę, że gdybym skrupulatnie planował to spotkanie, to mogłoby do niego nie dojść. Chyba się bałem. Gdy brama się otworzyła, nie mogłem już uciekać. Po prostu spytałem o możliwość porozmawiania, udało się. Sama rozmowa była bardzo miła, choć wiedziałem, że Karbaat cały czas mnie okłamuje. Znowu - to jego prawo, a moim prawem jest to wypunktować.
Nie było Ci trudno rozmawiać z bohaterami o ich bolączkach? Bardzo, tak naprawdę, intymnych sprawach?
Takie mnie najbardziej interesują i sam nie mam problemu, bo nich mówić. Szanuję granice osobiste. Z drugiej strony reporter nie może obarczać swoimi lękami bohatera. Nigdy nie wiesz, gdzie te granice drugiej osoby są, co jest dla niej trudne, a co przychodzi bez problemu. Rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami. Niesamowite, ale nie przypominam sobie, by ktokolwiek powiedział „o tym nie rozmawiamy”. A niekiedy szedłem z pytaniami naprawdę daleko. Punktem zwrotnym było, kiedy jedna z matek wyjęła słomkę z nasieniem dawcy z 1993 roku. Położyła ją na stoliku, powiedziała, że zachowała sobie ją na wszelki wypadek, a teraz chce mi pokazać. Wtedy stwierdziłem, że to we mnie tkwi tabu, nie w niej. Rozmowa z Louisem była z kolei pełna smutku i samotności. To było poruszające.
Połówki są szczęśliwe, że się nawzajem odnalazły?
Przyzwyczaiły się, podchodzą do tego z dystansem. Mają wzloty i upadki. Jaleesa miała straszny problem przed weselem - kogo zaprosić, a kogo nie. Wszystkich nie mogła, bo taka grupa to ogromne koszty. Jeśli zaprosiłaby niektórych, inni mieliby pretensje. Denerwowała się: dlaczego Louis i Karbaat wcześniej o tym nie pomyśleli? Są też w bazie osoby, które wiedzą, że są Połówkami, ale nie chcą, żeby reszta grupy ich poznała. Niektórzy chcą spotykać półbraci i półsiostry, ale nie są zaciekawieni Louisem, nie mają już w życiu miejsca dla ojca biologicznego. Louisa to smuci.
No tak, bo to jego ambicja, żeby mieć jak najwięcej dzieci.
Ale też, żeby móc je poznać i zanotować w swoich zapiskach. Poza tym każda kolejna osoba to szansa na relację, której on potrzebuje najbardziej. To ludzkie.
Czy teraz będzie tak, że Szczygieł ma Czechy, a Bałuk Holandię?
Pracuję nad drugą książką, zbiorem reportaży, i on też będzie z Holandii. Z tym Szczygłem to ci się udał żart. Ale faktem jest, że nie było w Polsce reportaży z Holandii i to ciekawa nisza.
Bo nikt nie mówi po niderlandzku.
Tania wymówka! To nie problem, sam z niektórymi bohaterami rozmawiałem po angielsku. Oczywiście praca na źródłach jest łatwiejsza, niż gdybym musiał pracować z tłumaczem.
Co Cię tak pociąga w tej Holandii?
To bardzo ciekawy kraj. Jeszcze 60 lat temu był strasznie konserwatywny, podzielony społecznie na filary, które nie miały ze sobą kontaktu, czytały tylko „swoje” gazety i spotykały się tylko ze „swoimi”. Jest tam na przykład gorąca debata o pomocnikach św. Mikołaja, tak zwanych Czarnych Piotrusiach. Są niżsi od Mikołaja, mają ciemną skórę i występują w kolędach, istnieją nawet ich maskotki. Dla Holendrów Piotrusie były trochę jak elfy. Ale od kilku lat albo się ich usuwa, albo zmienia im kolor skóry, bo zwyczaj uznano za rasistowski.
W końcu przemalowano ich na różowo, z kolęd wykreślono linijki dotyczące ich koloru skóry. Były o to duże spory. „Żyję w chorym kraju, który w imię poprawności politycznej niszczy tradycję!” - czytałem w komentarzach w internecie. Uśmiechnąłem się. Czyli jednak nie we wszystkim Holendrzy różnią się od Polaków.