Dworzec tonie w białym napoju
Świętochłowice. Ale odór unosił się w kwietniu 80 lat temu w budynku dworca. Skąd się wziął?
Mieszkańcy zatykają nosy i uciekają, a podróżnym robi się słabo, gdy muszą stać na peronie, tak strasznie śmierdzi na świętochło-wickim dworcu. W 1937 roku kwiecień jest ciepły i widocznie coś zgniło. Ale co? I w jakich ilościach? Zagadkę wyjaśniają zieloni na twarzy kolejarze. W budynku dworca porzucono 15 tys. litrów mleka. Nikt tego ładunku nie zabezpieczył i nikt go nie odebrał w terminie. Mleko się rozlało i zepsuło.
Mleko i suchy chleb
W Świętochłowicach działa wtedy największa w woj. śląskim mleczarnia. Zatrudnia 70 pracowników, codziennie sprzedaje około 10 tys. litrów mleka, ale też wiele innych wyrobów. Zabudowania mleczarni znajdowały się przy ulicy Bytomskiej 19.
Najwięcej schodzi taniego mleka i maślanki, trudniej jest z masłem i śmietaną, dlatego ci, którzy zajmują się ich sprzedażą, chcą dodatkowo 10 groszy od litra śmietany i masła. Jakość wyrobów mleczarni jest tak dobra, że największym odbiorcą mleczarni są szpitale i szkoły. Ale starania pracowników nie idą w parze z wynagrodzeniem. Wybucha wielki strajk.
Mleczarnia należy do Wilhelma Lewerenza. Pracownicy go nie cierpią; płaci im bardzo mało, zwłaszcza kobietom, a wszystkich źle traktuje. Zarobki fachowych mleczarzy wynoszą najwyżej 50 zł, to o połowę mniej niż zwykłego górnika. To starcza na suchy chleb. Kobiety nawet o takim wynagrodzeniu nie mogą marzyć; dostają około 30-40 zł za ciężką pracę.
W kwietniu 1937 roku w mleczarni wybucha strajk okupacyjny. Załoga żąda umowy zbiorowej, czyli równych zarobków we wszystkich śląskich mleczarniach, ma to być 70 groszy za godzinę. Ludzie nie chcą liczyć na widzimisię właściciela. Lewerenz nie zamierza jednak tolerować żadnych strajków.
Wzywa policję. Strajkujący bronią się, nie chcą opuścić zabudowań. Policjanci używają gumowych pałek, wybucha bójka. Kogo udaje się wyrzucić, zaraz wraca. Szpitale i szkoły wydzwaniają z pytaniem, co się dzieje, że nie ma nabiału. Lewerenz nie posiada się ze złości, a mleko na dworcu coraz bardziej śmierdzi.
Sąd wydaje wyrok
Strajk trwa kilka dni i w końcu właściciel trochę ustępuje. Jest jednak tak wściekły, że chce ukarać dwóch pracowników, których uważa za prowodyrów, mleczarzy Antoniego Stefańskiego i Jerzego Szeligę ze Świętochłowic. Nie tylko wyrzuca ich z pracy, ale podaje też do sądu za zakłócanie porządku i bezprawne wtargnięcie na teren zakładu.
Sprawę rozpatruje Sąd Grodzki w Chorzowie jesienią 1937 roku. Uznaje, że Stefański i Szeliga są niewinni, nie wtargnęli, bo już byli na terenie zakładu. Policja nie zajmuje stanowiska co do zakłócania przez nich porządku. Lewerenz musi więc ludziom płacić lepiej, a dwóch oskarżonych przyjąć do pracy. Strajk sporo go kosztuje. A zapach zepsutego mleka na dworcu jeszcze długo przypomina mieszkańcom Świętochłowic o sukcesie strajkujących mleczarzy.