Dzieci za mną wołały: Prosę pana, a gdzie Pankracy?
Koledzy z klasy dla zabawy sadzali go na szafie, a on bał się zejść. „W wojsku zrobią z ciebie mężczyznę” - usłyszał na komisji. Dużą popularność zdobył dzięki „Okienku Pankracego”... W ubiegłą sobotę w Zielonej Górze gościł Artur Barciś.
Ma Pan na koncie ponad sto ról teatralnych i filmowych. Którą ceni Pan najbardziej?
Wśród nich są takie, jak ta w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy, gdzie pojawiam się tylko w jednej scenie. W „Szwadronie” też dużo się nie nagrałem... A mówiąc serio, to nie umiem wybrać tej jednej roli. Bo to jakby próba odpowiedzi na pytanie, które ze swoich dzieci kocha się najbardziej. Na pewno jedną ze znaczących jest dla mnie udział w „Dekalogu” Kieślowskiego. To wprawdzie rola niema, ale znacząca dla filmu, a może i całej kinematografii, bo „Dekalog” to kanon obowiązkowy we wszystkich szkołach filmowych. Lubię też swoją rolę w „Znachorze”.
Pamięta Pan swój pierwszy publiczny występ?
Chodziłem do podstawówki w Rędzinach pod Częstochową. Tam była nowa szkoła z salą gimnastyczną i prawdziwą sceną, która wtedy wydawała mi się ogromna. Zapisałem się do szkolnego chóru. I tam szybko zostałem solistą. Występowałem na scenie i czułem się na niej bezpiecznie. To może dlatego, że w szkole byłem takim niewydarzonym dzieckiem. Ciągle chory, w szpitalach. Najmniejszy nie tylko w klasie, ale i w całej szkole. Byłem taki mały, że koledzy z klasy dla zabawy sadzali mnie na szafie. A ja bałem się z niej zejść. Ratowali mnie nauczyciele... Dopiero jak śpiewałem w chórze lub recytowałem wiersze, mogłem zobaczyć ze sceny, z góry, swoją klasę. A oni mi bili brawo. To mi się bardzo podobało.
Po maturze od razu dostał się Pan do szkoły aktorskiej?
Oczywiście złożyłem papiery do łódzkiej szkoły aktorskiej, ale asekurowałem się i wysłałem też podanie do szkoły pedagogicznej w Częstochowie. Nie chciałem iść do wojska. A studia od tego obowiązku zwalniały. O dziwo, na komisji wojskowej dostałem kategorię „A”, a byłem pewny, że dostanę „D”. Dlaczego „A”? - pytałem. - W wojsku zrobią z ciebie mężczyznę - usłyszałem w odpowiedzi. Na szczęście do Łodzi mnie przyjęto za pierwszym razem.
Dlaczego wybrał Pan Łódź, a nie Kraków, do którego z Częstochowy było bliżej?
Chodziły plotki, że do Krakowa nie przyjmują nikogo poniżej 175 centymetrów wzrostu, a ja mam tylko 162. W Łodzi chcieli przyjmować ludzi nienormalnych (śmiech). Chodzi oczywiście o postacie charakterystyczne, z osobowością, a nie takich przystojnych, jak pan Jerzy Zelnik (śmiech).
Jak znalazł Pan pracę po szkole aktorskiej?
Szkołę skończyłem z wynikiem bardzo dobrym. A nasza praca dyplomowa to spektakl teatralny, na który zapraszani byli dyrektorzy teatrów z całej Polski. I proszę sobie wyobrazić, że jedynie ja po tym spektaklu nie dostałem propozycji angażu. Obraziłem się wtedy na wszystkich dyrektorów i powiedziałem kolegom, że ja to teraz znajdę pracę w Warszawie. Zrobiłem sobie listę teatrów i pojechałem do stolicy. Jako pierwszy odwiedziłem teatr Rampa. Tam dyrektor powiedział od niechcenia: „Zadzwonimy”. Nie miałem nadziei i poszedłem dalej. Niestety, do niektórych placówek nawet mnie nie wpuszczono. Wróciłem do Łodzi, do akademika, i tam po kilku dniach telefon - propozycja angażu w teatrze Rampa. Z jaką zazdrością patrzyli na mnie koledzy!
Pana pierwsza rola filmowa to chyba występ w serialu „Daleko od szosy”...
Tam pojawiłem się tylko w jednym ujęciu. Pierwszy znaczący występ miałem w filmie „Do krwi ostatniej”, gdzie zagrałem rannego radzieckiego żołnierza. Dzięki temu występowi reżyser Jerzy Hoffman zapamiętał mnie i po dwóch latach dostałem od niego rolę w „Znachorze”.
Ludzie zapamiętali Pana też z dobranocki „Okienko Pankracego”.
Miałem zastąpić aktora, który wyjechał do Włoch. Na pół roku. Ale z tych sześciu miesięcy zrobiły się dwa lata. To wtedy poznałem, co to jest duża popularność. Gdy byłem latem nad morzem na wczasach, dzieci za mną wołały: „Prosę pana, a gdzie Pankracy?”. Po kilku dniach byłem już tym tak zmęczony, że dla żartów powiedziałem maluchom, że Pankracy zdechł. A dzieci w płacz i do rodziców, którzy ponownie przyszli do mnie z pretensjami: „Jak pan mógł zabić psa?”. Na nic były moje tłumaczenia... (śmiech).
Dziś najbardziej znany jest Pan z seriali, jak „Miodowe lata” czy „Ranczo”.
„Miodowe lata” skończyliśmy z Cezarym Żakiem, żeby rozwiązać ten nasz duet. Nie udało się, bo zaraz pojawiło się „Ranczo”. Teraz to już scenarzyści piszą specjalnie pod postacie, które gramy. Chciałem, żeby Czerepach był w „Ranczu” inny niż Norek z „Miodowych lat”. On inaczej mówi, a nawet inaczej się porusza. Los nas z Czarkiem Żakiem połączył też w teatrze. Gramy razem w dwóch sztukach.
Pana przyjazd do Zielonej Góry nie jest jedynym w tym roku...
Tak, w lipcu będę gościem Zielonogórskiego Festiwalu Filmu i Teatru. Nie mogłem odmówić w nim udziału, bo przecież jego tematem będą filmy z moim udziałem (śmiech).
Jakie hobby ma Artur Barciś?
Bardzo lubię pracę w moim ogrodzie. Właśnie posadziłem bratki. Pochodzę ze wsi i kiedyś bardzo nie lubiłem grzebać w ziemi. A teraz uwielbiam - przyznaje aktor. - Czasami też maluję, jednak nie jestem wybitnym malarzem. Jestem też oddanym kibicem sportowym, głównie piłki nożnej.