Dzieciary są teraz jakieś inne [Kronika bydgoska]
Mieszkam w studni. Żadnej tam klimatycznej, z maryjką pośrodku podwórka. W regularnym, blokowiskowym układzie zamkniętym, który przez otwarte w upale balkony zmusza do upiornego życia życiem innych.
Zaczyna się koło piątej rano. Wrzaskiem ptaków. Tak dojmującym, uporczywym, wwiercającym się w mózg, że rozumiem fejsbukowy wpis sąsiada z osiedla obok z pytaniem, czy tylko on miewa niehumanitarne odruchy doprowadzenia do ostatecznego rozwiązania. Pewnie i ja, i sąsiad wiemy, że sami sobie to mieszkańcy miast zrobili, nieekologicznie traktując odpadki, po które ptaszyska zapędzają się coraz głębiej w blokowiska, i coraz zażarciej o te resztki walcząc, ale...
Około szóstej, siódmej do ptaszorów dołączają najmłodsze dzieci. Przeraźliwym płaczem domagając się uwagi najbliższych. Z jakiegoś powodu jedna z moich sąsiadek, mama szczególnie wrażliwego dziecka uznała, że kiedy jest ładna pogoda, sposobem na jego krzyk jest wystawianie go na balkon. Zawody, czy maluch będzie wył głośniej, czy jego rodzicielka go przekrzyczy uspakajaniem, budzą już wszystkich mieszkańców studni.
Chwila spokoju - w czasie upału nawet dłuższa - pozwala przeczekać (a nawet popracować zdalnie) kilka godzin. Do czasu, kiedy sąsiad postanowi na full podzielić się z ludzkością swym najnowszym muzycznym objawieniem. Gryziesz ze złości palce, ale przekonujesz sam siebie, że „Shallow” Lady Gagi to nie jest jeszcze najgorszy wybór. Do czasu, gdy sąsiad zmienia zdanie i okazuje się, że wasze gusta muzyczne dramatycznie się rozjeżdżają.
Potem na podwórko triumfalnie wkracza druga zmiana. Taka zdolna już do samodzielnej zabawy na huśtawkach, ale niezdolna do zrozumienia, że nawet w małej społeczności istnieje coś takiego, jak zasady współistnienia. Wykluczające zgodę na to, by każdą prośbę do rodziców pozostających w mieszkaniach wywrzaskiwać.
Dzieciary te, jak ptaszory, nie do końca są same sobie winne. Bo ich rodzice odwrzaskują im odpowiedzi i polecenia z balkonu, sprowadzając do normy taki sposób komunikacji.
Więc one podają go dalej, wrzeszcząc nawet do kolegów, pozostających w tej samej mikroskopijnej piaskownicy.
Wraz z zachodem słońca, do akcji wkracza starsza młodzież. Ta pandemicznie rozchwiana emocjonalnie. Ta, której psychikę musimy za wszelką cenę teraz ratować, a głównym do tego narzędziem jest zgoda na ich przyspieszoną między falami pandemii socjalizację. Wychodzi im to świetnie. Za oknem już ciemność, a oni - jak ich młodsi zmiennicy wcześniej - ryczą do siebie komunikaty. Nie bardziej wyrafinowane, ale bardzo soczyste. Podbijane dźwiękiem zgniatanych puszek i muzą ze smartfonów lub przenośnych głośników tak ogłupiającą, że tęsknisz z całych sił do Lady Gagi. Kiedy ta młodzież przypomina sobie w końcu, że ma swoje domy, do akcji (tak gdzieś między 1.00 a 2.00) wkraczają blacharze. Nie przestaje mnie zadziwiać, że od lat na osiedlach połączonych 2-3 dłuższymi drogami, regularnie letnimi nocami przekształconymi w miejsce driftów, pojawiają się tylko miłośnicy tego „sportu”, a nie policja. Bo gdyby tak było, zdjęliby nam choć ten problem z głów, prawda? Bo tymczasem już o piątej rano...
Przez całe lato, do którego wszyscy tak tęsknimy cały rok, będę siedzieć sobie z mężem w blokowiskowym „salonie” niczym dziad i baba z filmów Kondratiuka i wymieniać opinie na temat spsienia obyczajów.
Nasze rozmowy, choć nie tak błyskotliwe i bez tej filozoficznej głębi, sprowadzają się i - obawiam się - sprowadzać się będą do beznadziejnej (w sensie braku nadziei na zmianę) refleksji, że lepiej nie będzie.
Nasze dzieciństwo i młodość przypadły na czas, kiedy młodych wychowywano dość karnie. Z różnym nastawieniem i różnym skutkiem, ale generalnie w poczuciu, że nie narusza się cudzej przestrzeni. W podobnym przekonaniu („moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja wolność”) wychowywaliśmy nasze dzieci. Coś potem poszło jednak nie tak, i pokolenie „robię - co - chcę - i - co - mi- zrobisz” wychowuje następne pokolenie „wszystko mogę”. Marudzącym dziadom i babom z blokowisk najwyżej podpowiadając wyniesienie się na głuchą wieś...