"Dziękujemy za wszystko!" Wspomnienie dra hab. Mirosława Gołuńskiego, profesora UKW
Na Triq Alamein (ulica w Pembroke, jednostce administracyjnej na Malcie), gdzie odbywam praktyki, pojawiło się dwóch obywateli... Jest prawie trzydzieści stopni, a jednak marznę. Tak samo, jak w tamto marcowe przedpołudnie, w sali 202, na drugim piętrze bydgoskiego VII LO, gdy profesor Mirosław Gołuński prowadził pierwszy wykład dla klasy humanistycznej, w ramach rozszerzenia materiału z języka polskiego...
Raczej głosił herezje, (zdaniem naszej polonistki) mówił rzeczy zupełnie niepasujące do przyjętych w programie nauczania schematów. Nie znosił wzorów, kluczy odpowiedzi. Pokazywał nam, że lektury, czytane w odpowiedni sposób, mają zupełnie inną treść.
To On potwierdził moje przypuszczenia, że Wokulski zwykłym facetem był i w Paryżu chodził do Lasku Bulońskiego, w wiadomym celu (a kiedy ma się lat 17 i sprawdzian z treści „Lalki” obejmuje pytanie o kolor stanika Izabeli, jest to wiadomość elektryzująca!). Jego miłość do książek kazała pytać niemal każdego o to, co aktualnie czyta. Tak właśnie zaczęliśmy rozmowę na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego, kiedy garbiłam się nad czytnikiem, kucając na uczelnianym korytarzu.
Głos pana Profesora ściągnął mnie ze zbudowanej przez Enjolrasa barykady. Zdezorientowana, odparłam, że „Nędzników”. Natychmiast chciał wiedzieć, czy wybrałam tę książkę sama z siebie, czy pod wpływem „genialnego filmu”. Z zawstydzeniem przyznałam, że dopiero film Toma Hoopera skłonił mnie do sięgnięcia, po było nie było, klasyczną pozycję literatury światowej. Wbrew moim obawom nie śmiał się, nie obruszał, że nie znałam tej książki wcześniej. Ośmieliłam się wtedy przypomnieć, że spotkaliśmy się już kiedyś, w „siódemce”. Przyglądał mi się przez chwilę, by w końcu skojarzyć: „A, pani Ada. Ta mała, z drugiej ławki”. Dokładnie.
Jego wykłady ze wstępu do kultury oraz ćwiczenia z retoryki dziennikarskiej od samego początku uświadamiały mi, jak mało jeszcze wiem, ile muszę jeszcze przeczytać. Co tydzień słuchałam z zapartym tchem kolejnych wskazówek: jak rozumieć otaczającą nas rzeczywistość, jak czytać symbole w filmach, sztukach teatralnych, na obrazach. Na retoryce pokornie przyjmowałam do wiadomości, że czeka mnie sporo pracy, nim zacznę dobrze pisać (nigdy tego Panu nie powiedziałam, ale ta maksymalna liczba punktów za tekst o „Jasminum” znaczyła dla mnie bardzo wiele).
Zawsze powtarzał, że nie będzie się dobrym pisarzem, nie czytając, bo nie sposób wtedy odpowiednio operować słowem, wyrażać właściwie myśli i uczucia. Uważał książki za odtrutkę na rzeczywistość, drogę ucieczką do innego, lepszego wymiaru. Właściwie każdy wykład lub ćwiczenia oznaczały polecenie przynajmniej trzech tytułów do przeczytania. Szczególnie cenił sobie powieści fantastyczne, z „Diuną” Franka Herberta na czele (przepraszam Profesorze, ale utknęłam na 30 stronie i nie jestem w stanie czytać dalej). Na drugim miejscu plasował się „Wiedźmin” Andrzeja Sapkowskiego (tak, nadal jest według niego niewłaściwie odczytywany). Jednocześnie cały czas musiał walczyć z wyniesionym ze szkoły średniej przez kolejne roczniki nawykiem pisania określonej liczby słów w wypracowaniu. Zawsze się irytował, gdy zadawałam to pytanie przed rozpoczęciem pracy (panie Profesorze, ja po prostu nie chciałam skreślać bez potrzeby!).
Podczas dodatkowych zajęć z pisania przekonał uczestników, że najtrudniejsze jest stworzenie tekstu, który wzbudzi w czytelniku emocje, wywrze konkretne wrażenie (przyznam, zgadł Pan, że mój bohater studiuje prawo, ale dlaczego picie espresso czyniło z niego snoba?). Nigdy nie karcił studentów za brak wiedzy, wychodząc z założenia, że gdyby wszystko wiedzieli, to nauczanie nie miałoby racji bytu. Co więcej, uczył się także od nas, nie tłamsił nawet pozornie bezsensownych pomysłów - dlatego też pozwolił jednemu z moich kolegów analizować w ramach zaliczenia przedmiotu fenomen Scooby Doo. Moją analizę przerwał w połowie, pytając: „Nie sądzi pani, pani Ado, że ideał urody z lat 20. XX wieku miał w sobie coś pedofilskiego?” (panie Profesorze, do jakich wniosków wtedy doszliśmy? Bo pochyliliśmy się nad tą kwestią, na pewno - nie pamiętam).
Dla Niego nie było głupich tekstów kultury, nawet te złe zasługiwały na zapoznanie się z nimi, chociażby tylko po to, by zrozumieć, co jest z nimi nie w porządku (ale dlaczego na edytorstwie musieli przeczytać „Pięćdziesiąt twarzy Greya”? Czym sobie na to zasłużyli?!). Jako pedagog dawał przestrzeń na emocje, co raczej się nieczęsto zdarza - po zabójstwie prezydenta Pawła Adamowicza egzamin opóźnił o blisko godzinę, pozwalając nam na opowiedzenie, co czujemy. Również po ogłoszeniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego całe jedno seminarium przegadaliśmy na temat zmian w życiu Polek i tamtych marszów na ulicach.
Napisałam po Jego kierunkiem pracę magisterską. W październiku ubiegłego roku wyjechałam na ostatnią praktykę w ramach Erasmusa na Maltę.
Rozmawialiśmy przez Messengera od początku wojny w Ukrainie i stąd wiem, że zdarzały się dni, w których nie było mowy o prowadzeniu zajęć, bo studenci potrzebowali porozmawiać o aktualnej sytuacji. Uwielbiam (nie zgadzam się na czas przeszły! Nie i już!) Jego wiedzę, anegdoty i ciekawostki, którymi się dzielił. Każde seminarium uświadamiało mi, ile jeszcze muszę poznać, nauczyć się oraz, że zupełnie odmienne zagadnienia mogą być ze sobą ściśle związane - na potrzeby pracy magisterskiej roztrząsaliśmy równocześnie na przykład kwestię higieny bohaterów Krajewskiego, jak i szachów. Nie przymykał oczu na błędy, które popełniałam, wskazywał je skrupulatnie (Profesorze, nadal przecinki stawiam zbyt gęsto).
Był wyrozumiały dla niespodziewanych gości, dzięki temu udział w jednym ze spotkań na Temasie wziął mój kot. Ta sytuacja powiodła nas do rozważań, czy jest to wyczyn bardziej brawurowy, niż jazda Behemota tramwajem, czy też nie. Lotka już nie ma.
Po obronie pracy nasz kontakt się urwał, aż do Bożego Narodzenia, gdy pytał Pan, czy na początku stycznia będę jeszcze w Bydgoszczy. Szukał Pan kogoś do poprowadzenia spotkania z autorką kryminału. Niestety, wracałam zaraz na Maltę. Dziś bardzo żałuję, że nie dałam rady. Sam fakt, że Pan wziął mnie pod uwagę, był wyróżnieniem. Pozostaliśmy od tamtej rozmowy w bieżącym kontakcie. W czasie naszych messengerowych rozmów analizowaliśmy zło, które przyszło nam obserwować, zupełnie inne, niż to, które wspólnie definiowaliśmy, gdy pisałam licencjat i magisterkę. Dostałam wtedy książkę w pdf „Urządzenie centauryjskie” (podtrzymuję swoją opinię, panie Profesorze - tłumaczenie jest niezbyt zgrabne i bardzo psuje odbiór).
Oczywiście nie mogło też zabraknąć nawiązań do „Mistrza i Małgorzaty”. Sam Pan przecież pisał na swoim Facebooku, że „Anuszka już rozlała olej”, a przecież jest z domu Zełeńska, więc to dobry znak. Kot był na zwiadach, zaś Woland z resztą świty na pewno już namierzyli bunkier Putina. Zastanawialiśmy się, czy kijowskie muzeum przetrwało bombardowania. Obiecał Pan, że po moim powrocie w czerwcu, wypijemy bruderszaft. Jeszcze w czwartek chciałam do Pana napisać, zapytać o jedną książkę oraz pańskiego znajomego z Charkowa, który nie chce umierać, jak szczur, w schronie i pozostał na siódmym piętrze, w swoim mieszkaniu, skąd codziennie wysyła „zapiski z góry”…
Wiem, że „(…) człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk!” No właśnie! To nie tylko jest najgorsze, ale też bardzo, bardzo niesprawiedliwe! Niestety to fakt. A fakty to najbardziej uparta rzecz pod słońcem.
Na Malcie gorące wiosenne słońce właśnie zaszło. Do widzenia, Panie Profesorze, dziękuję za wszystko. Proszę pozdrowić tam, gdzie Pan teraz jest, mistrza Bułhakowa.