Dzień strażaka, czyli jak walczono z ogniem. Felieton prof. Ryszarda Tadeusiewicza
4 maja, w dniu świętego Floriana, obchodziliśmy Dzień Strażaka. Szanując i doceniając strażaków, chcę im poświęcić dzisiejszy felieton.
Pisałem o technicznym wyposażeniu straży pożarnej w „Gazecie Krakowskiej” z dnia 13.06.2018, o technicznym zaopatrzeniu chroniącym strażaków podczas akcji w dniu 20.06.2018 i o możliwości wykorzystania robota w charakterze strażaka w dniu 27.06.2018. Wszystkie te felietony są w internecie. Ale dzisiaj chcę napisać o historycznych wielkich pożarach, które sprawiły, że straż pożarna została powołana.
W starożytności pożary zdarzały się często, bo miasta cechowała gęsta zabudowa, a materiały budowlane - zwłaszcza w ubogich dzielnicach - bywały łatwopalne. Jednak nie zachowały się dokładniejsze relacje na ten temat, więc najczęściej archeolodzy odnajdują w swoich wykopaliskach ślady pożarów, które miały miejsce przed wiekami. Homer opisał wprawdzie spalenie Troi po tym, jak Achajowie dostali się do miasta dzięki podstępowi Odysa, a badania archeologiczne zapoczątkowane przez Henryka Schliemanna ujawniły, że w miejscu tradycyjnie wiązanym z ruinami Troi w istocie są pozostałości kilku miast kolejno burzonych i odbudowywanych, przy czym miasto odkryte w warstwie VIIA rzeczywiście spłonęło, ale tutaj przekaz literacki („Iliada”) nie ma charakteru dokumentu historycznego.
Starożytny Rzym także musiał płonąć wielokrotnie, więc cesarz Oktawian August ustanowił pierwsze oddziały (kohorty) strażaków zwanych vigilami. Byli to wyzwoleni niewolnicy wyszkoleni w gaszeniu pożarów, którzy mieli swoje specjalności: jedni donosili do miejsca pożaru wodę, drudzy używali pomp, za pomocą których polewali wodą źródła ognia, trzecia grupa wyposażona była w długie haki, za pomocą których zrywała płonące dachy i tłumiła ogień przy użyciu specjalnych mat nasączonych wodą. Formacja vigilów liczyła około 7000 ludzi i była zarządzana na sposób wojskowy przez dowódcę.
Niestety, jak wiemy z historii, vigilom nie udało się opanować ogromnego pożaru Rzymu, który miał miejsce w 64 roku podczas panowania cesarza Nerona i zniszczył znaczną część miasta, co miało swoje znane konsekwencje w formie prześladowania chrześcijan, na których zrzucono odpowiedzialność za to nieszczęście.
W średniowieczu pożary często towarzyszyły działaniom wojennym (ogień często używano zarówno jako broń obronną, jak i zaczepną), ale zdarzały się też pożary powodowane zwykłą nieostrożnością. Przykładem może być pożar Londynu, który wybuchł w 1666 roku i strawił 2/3 miasta. W czasach nowożytnych ogromne straty przyniósł pożar Chicago w 1871 roku, o którym pisałem w felietonie z dnia 12.10.2016.
W Krakowie klęski też nas nie oszczędzały: w 1595 roku palił się Wawel, a 18.07.1850 roku wybuchł pożar, w którym spaliła się znaczna część starego miasta: południowa pierzeja Rynku oraz budynki przy sąsiednich ulicach.
Kraków miał w tym czasie już wstępne uregulowania dotyczące zwalczania pożarów, jednak nie były one jeszcze doskonałe. W 1802 roku obserwację terenu miasta pod kątem wykrywania ewentualnych pożarów miał sprawować strażnik czuwający na Wieży Mariackiej. Jak wiadomo, co godzinę grał on hejnał, co służyło do regulowania zegarów, ale stale wypatrywał, czy gdzieś coś się nie pali. Gdy zauważył pożar, uderzał w dzwon i wskazywał kierunek pożaru.
To działało, bo Ochotnicza Straż Ogniowa miała siedzibę w Sukiennicach. Straż tę powołano w 1862 roku na wniosek hrabiego Adama Potockiego, prezesa Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia, zwanego „Florianką”. Liczyła ona 200 osób, a zarządzał nią naczelnik Wincenty Eminowicz. W 1879 roku wybudowano dla strażaków budynek przy ulicy Kolejowej (dziś Westeplatte), gdzie rezydują do dziś.