Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia. Dwa słowa (d)o pandemii
Rok temu zatrzymała się dla nas Ziemia, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Pamiętam żart, z którego śmialiśmy się w redakcji, gdy ze względów praktycznych i sanitarnych podzieliliśmy się na dwa zespoły, co miało zapobiegać sytuacji, w której koronawirus paraliżuje pracę całej firmy. „Żeby nie było tak, że spotkamy się wszyscy razem dopiero za rok, a ten i ten przyjdą z niemowlakami”.
Nie był to aż tak zabawny wic jak to, że wtedy przypadków zakażeń było pięć dziennie na krzyż w całej Polsce, a na ten pierwszy potwierdzony naród czekał w takim napięciu, jakby w kościół Mariacki miała uderzyć asteroida. Cóż, tamten lęk - na poły instytucjonalny, na poły prywatny - był w ostatnim trzydziestoleciu czymś niemającym precedensu. Minęło jednak dwanaście miesięcy, a ja od tego czasu nie widziałem na żywo połowy kolegów i koleżanek z pracy, ba, z zatrudnionymi w marcu nie zdążyliśmy się nawet osobiście zobaczyć i dziś prędzej by mnie rozpoznali po głosie niż po wyglądzie.
No i wreszcie, chyba najważniejsze - jednak pojawiło się niemowlę (oficjalne gratulacje dla szczęśliwych rodziców), przynajmniej jedno, o innych na razie nie słyszałem. Lichy żart okazał się więc precyzyjną prognozą, co jednak w paradoksach pandemii nie jest czymś niezwykłym.
Wtedy do głowy nikomu nie przyszło, że przed nami rok w zasadzie wyjęty z kalendarza, najdziwniejszy w naszym życiu, choć przecież człowiek niejedno w nim widział, bo nawet filmy promocyjne Polskiej Fundacji Narodowej. Funkcjonowanie tak długo w obostrzeniach, niekończąca się mordęga lockdownów i pracy zdalnej, czy edukacja zawieszona na długie miesiące na kołku jawiły się jako zjawiska tak abstrakcyjne, że łatwo było puścić mimo uszu przestrogi wirusologów.
Minął rok i dziś każde założenie wydaje się karkołomne, przyszłość jest równie trudno przewidzieć jak termin szczepienia w grupie poniżej 50. roku życia. Techniczną stronę życia po koronawirusie o wiele łatwiej sobie jednak wyobrazić niż jego społeczne skutki. Sanitarny know how mamy, maseczki, płyny do dezynfekcji, jakiś zbiór ogólnych zasad i przyzwyczajeń zostaną z nami na dłużej. Wątpliwość jest tylko jedna: jak poradzimy sobie z pokonaniem dystansu - do normalności. Z własnymi obawami, wypracowaną ostrożnością i nabytą nieufnością. No i przeżyciami.
Pandemia jest doświadczeniem zbiorowym, pokoleniowym, ale jednocześnie bardzo indywidualnym. Dla jednych to rodzinne, osobiste dramaty, dla innych biznesowa walka o przetrwanie, walka o pracę, a dla szczęściarzy - tylko zmagania z uciążliwą codziennością i chaosem rozporządzeń. Dla dzieci i nastolatków - rujnujące doświadczenie, którego skali konsekwencji tak naprawdę jeszcze nie znamy. Dla osób starszych - trauma samotności i izolacji.
Każdy wyjdzie z tego pokiereszowany, choć każdy inaczej. W pierwszą rocznicę więc chciałbym wygłosić niecenzuralny apel, ale podobno ostatnio brzydkie wyrazy są w modzie. Zatem: pandemio, wyp*******j.