Dziewczynki z „Wiśniowego gniazda”
To nie są wspomnienia o heroicznej walce powstańców warszawskich. To obrazy, które utkwiły pod powiekami 6-letniej Bożenki Ostrowskiej, dziś Bąk. Przerażające, smutne, czasami groteskowe.
To są wspomnienia o życiu małej grupki cywilów w czasie powstania na Mokotowie. Na ul. Wiśniowej 61 mieli spotkać się na chwilę, a zostali z sobą na dłużej.
1 sierpnia Janina Ostrowska, mama Bożeny wzięła córkę za rękę i poszły niedaleko, na ul. Wiśniową 61. Tam mieszkali jej znajomi, państwo Koniarscy. Obie panie wybierały się na popołudniowe nabożeństwo do niedalekiego klasztoru. Rodzona siostra Koniarskiej była tam zakonnicą.
1 sierpnia 1944 r był upalny. Janina włożyła lekką, żorżetową sukienkę, buty na obcasach. Z placu Unii Lubelskiej, gdzie mieszkała (południowy kraniec Śródmieścia) na ul. Wiśniową (już Mokotów) nie było daleko. Bożenka z mamą zaszły do Koniarskich. Ale już nigdzie stamtąd nie wyszły.
Z widokiem na pomnik Lotnika
Bożenka Ostrowska nie pamiętała innej rzeczywistości niż okupacyjna. Gdy wybuchła wojna, miała półtora roku. Ojciec poszedł na wojnę w 1939 i ślad po nim zaginął. - Mama szukała go, gdzie tylko się dało, żadnych wiadomości - mówi dziś Bożena Bąk, z domu Ostrowska.
Mieszkała więc z mamą na 7. piętrze okazałej kamienicy przy pl. Unii Lubelskiej. Z okien swojego mieszkania dobrze widziały pomnik Lotnika, który wtedy stał pośrodku właśnie pl. Unii Lubelskiej. Pomnik Lotnika zapamiętała z jeszcze innego powodu. Z sąsiedniej al. Szucha Niemcy przyprowadzali pod pomnik więźniów i tam wykonywali egzekucje.
- Czy małe dziecko może to pamiętać?
- Niestety, może - ze smutkiem stwierdza dziś Bożena. - Przez długie lata z tego powodu budziłam się z krzykiem w środku nocy.
Chodziła do przedszkola, dwa razy w tygodniu po południu mama prowadzała ją na rytmikę i balet. Chodziły na spacery do pobliskiego parku Ujazdowskiego. Na zdjęciach widać grzeczną blondyneczkę z kokardami we włosach, do letniej sukienki włożyła rękawiczki, zimą na sankach rączki chowa w mufce.
- Większa część parku była dla Polaków zamknięta, niedostępna, wygrodzona dla Niemców - wspomina. - Z zazdrością patrzyłam na kolorowe zabawki, piłki, którymi bawiły się niemieckie dzieci.
Tylko później, gdy było więcej nalotów, ale jeszcze przed 1944 rokiem, mama, gdy już Bożenkę na wieczór umyła, ubierała ją w rajstopki, coś tam jeszcze, by w razie alarmu można było szybko tylko złapać dziecko i biec siedem pięter w dół, do schronu.
Okupacyjna rzeczywistość w Generalnym Gubernatorstwie była inna, niż na ziemiach wcielonych do Rzeszy, czyli np. na Pomorzu, w Wielkopolsce, o czym często się nie pamięta albo nie wie. Z tego powodu wynika wiele nieporozumień, bo nie można przykładać tej samej miary do życia podczas okupacji na obu tych terenach.
Janina Ostrowska, absolwentka szkoły wychowawczyń domowych, w czasie okupacji pracowała m.in. jako higienistka w zawodowej szkole krawieckiej. Szkoła mieściła się w tej samej kamienicy, gdzie mieszkały, dwa piętra niżej. Była przykrywką dla tajnego liceum, prowadzonego przez Janinę Popielewską i Janinę Roszkowską. - Obu dyrektorkom skutecznie udawało się wybronić mamę od wysłania na roboty do Niemiec - opowiada Bożena. - Ileż miałam uszytych ubranek dla lalek - śmieje się.
Mama zaś w ich fortepianie chowała podręczniki, przynoszone ze szkoły.
Marysia, Krysia i Bożenka
Bożenka chętnie chodziła z mamą na ul. Wiśniową, do jej znajomych. Bawiła się tam z ich córką Marysią, swoją rówieśniczką.
Franciszek Koniarski był gospodarzem kamienicy, zajmowali mieszkanie na parterze. Mieli dużo starszego syna Zygmunta. - Marysia była ich oczkiem w głowie, królewna, wychuchana, zadbana. Taką ją poznałam - mówi Bożena. Była jeszcze trzecia towarzyszka zabaw, młodsza o dwa lata Krysia Królikowska. Mieszkali na I piętrze, Alina Królikowska była lekarzem pediatrą.
No i 1 sierpnia obie panie, Koniarska i Ostrowska, ze swoimi córkami wybierały się po południu na nabożeństwo do niedalekiego klasztoru. Dzień był upalny, Ostrowska ubrała się w lekką, żorżetową sukienkę...
Nigdzie już się z Wiśniowej nie ruszyły. Na ulicach zaczęła się strzelanina, ale nie wiadomo było, czy dzieje się coś poważnego i potrwa dłużej, czy „zwykła strzelanina”, którą trzeba przeczekać. A potem do kamienicy wpadało coraz więcej ludzi, żeby się skryć, przynosili wieści.
Wygnanie na Rakowiecką
Drugiego albo trzeciego dnia mama wzięła Bożenkę i przedostała się na plac Unii Lubelskiej. Zobaczyły, jak płonie ich wielka kamienica, przez wszystkie okna z góry na dół widać było płomienie. Niemiec, który stał na warcie, nie dopuścił ich blisko. Tłumaczył, że tam nikogo nie ma. Wróciły na Wiśniową. Zostały w tym i z tym, w czym wyszły z domu 1 sierpnia.
Jak się żyło na Wiśniowej? Toczyły się walki, więc nie było bezpiecznie, blisko - to Bożenka słyszała od dorosłych - przebiegał powstańczy front. Było i biednie, i nerwowo, trzeba było zdobywać jedzenie, ale sąsiedzi się skonsolidowali. Pan Królikowski, ojciec Krysi przyniósł kiedyś wiadro łoju. Przydał się i do smażenia, i do rozpałki.
Z Wiśniowej nie było daleko na Pola Mokotowskie, gdzie mieściły się poletka doświadczalne i sady SGGW, której nowe gmachy przed wojną wybudowano na Rakowieckiej. Tam było wiele dobra, które mogło przydać się mieszkańcom.
Janina Ostrowska przekradała się, przynosiła warzywa, owoce. Zawsze zabierała z sobą Bożenkę. Tylko pod takim warunkiem zgadzała się tam chodzić. - Kule świstały, trzeba było się chować, mama mnie przygniatała do ziemi, w kartofle. Potem przebiec kawałek odkrytej przestrzeni. A mnie noga w sandałku ugrzęzła w torowisku. Mama w nerwach, szarpała, nie wiedziała, co ma robić, nie mogła mnie wydostać. W końcu się udało. O tyle zdawałam sobie sprawę, że coś się dzieje, że nie jest bezpiecznie.
Warzywa raz - były do jedzenia, dwa - można było wymienić na inne potrzebne rzeczy.
Od tych wypraw, noszenia warzyw szybko zniszczyła się żorżetowa sukienka. Nową uszyła pani Koniarska z zasłon ściągniętych z okna przez Alinę Królikowską. - Sukienka była jak nowa, mama mogła walczyć o następne zdobycze na działkach - opowiada z humorem Bożena.
Zapamiętała też rzekę melasy, która płynęła Wiśniową, gdy zbombardowana została pobliska fabryka, chyba cukierków. Melasa była gęsta, po drugiej stronie ulicy Niemcy prowadzili chłopaka, widziała to jego matka. Bożena nie pamięta już, czy to syn rzucił się do matki, czy ona do niego. Jedno z nich ugrzęzło w melasie, padł strzał, zwłoki tam zostały. - Był głód, ludzie odrąbywali tę melasę, żeby jeść, odrąbywali coraz bliżej zwłok.
Któregoś razu Niemcy wyrzucili wszystkich mieszkańców i zagnali do koszar na Rakowiecką. Mężczyzn zgromadzono na dziedzińcu, wśród nich Franciszka i Zygmunta Koniarskich, wszyscy mieli być rozstrzelani. Kobiety z dziećmi były w budynku. - Naturalnie wszyscy cisnęli się do okna, każdy chciał odszukać swoich. Poszła pogłoska, że mężczyzn rozstrzelają, a nas wysadzą z budynkiem w powietrze. Jedna z kobiet miała obrazek z Matką Boską, mama też dała go mnie do pocałowania. To było takie pożegnanie - opowiada Bożena.
Nagle na dziedziniec wjechał Niemiec na motocyklu, przywiózł jakiś rozkaz, kobiety wypuszczono do płonącego miasta, mężczyzn gdzieś pognano.
Dokładnie pamiętam, co wtedy powiedziałam: Mamusiu, zostało nam tylko niebo. Tam nie ma pożaru. Długo po wojnie prześladował mnie ten okropny ogień
Coraz częściej siedziało się już w piwnicy, w schronie. - Proszę sobie wyobrazić, że pan Koniarski w tym schronie hodował dwa prosiaczki! Jak on to robił? Nie wiem. To było zabronione. W dużych kamiennych garnkach było potem solone mięso.
Takich pojedynczych, niechronologicznych obrazów w pamięci dziecka zostało dużo.
Kopytka na wózku
Mokotów skapitulował 27 września, ale Niemcy wcześniej systematycznie „oczyszczali” dzielnicę. Dorośli opowiadali, że najpierw szli współpracujący z Niemcami Ukraińcy, z miotaczami ognia, podpalali wszystko, potem wkraczali Niemcy.
Bożena nie pamięta, kiedy ich wyrzucili, ale przed oczami pojawia się scena, która dziś może się wydawać groteskowa. Gdy Niemcy dali im kilka chwil na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, pani Koniarska akurat gotowała kopytka. Rarytas, bo bywało, że smażyło się tylko namoczony suchy chleb, który udawał kotlecik. Pani Koniarska wrzuciła wtedy kluski do blaszanej miski i jechały potem na wózeczku, gdy szli do Pruszkowa.
Rzesza ludzi szła szeroką ławą, po bokach strzegli ich Niemcy, co jakiś czas widać było porzucony dobytek.
- Na jezdni leżała otwarta walizka, pewnie się otworzyła, gdy upadła - opowiada Bożena. - Na wierzchu był bucik z wężowej skórki, jakaś kobieta go podniosła. Drugi leżał kawałek dalej, jej córka rzuciła się w tamta stronę. Padł strzał, dziecko zostało, matkę Niemcy pognali dalej.
W Pruszkowie było okropnie, ciągłe selekcje, ale nie byli tam długo. Alinę Królikowską, lekarza pediatrę i wielkiego społecznika, Niemcy od razu zabrali do pracy, w zamian ona mogła swoich bliskich wydostać z obozu. Podała, że Koniarska i Ostrowska to jej siostry. Wszyscy trafili w okolice Skierniewic, do krewnych Bożeny mamy. Tam doczekali stycznia 1945 roku.
Kamienica przy Wiśniowej 61 ocalała w całkiem dobrym stanie. Koniarscy i Królikowscy wrócili do siebie. Do „Wiśniowego gniazda”, jak to później określiła Krysia.
Ostrowska nie miała dokąd wrócić, ich dom przy pl. Unii Lubelskiej był spalony, dookoła morze ruin.
Ludzie urządzali się w tych ruinach, mężczyźni czyścili teren z cegieł, montowali jakieś daszki, prowizoryczne schronienie. Ostrowskim nie miał kto pomóc. Tułały się po krewnych i znajomych prawie rok. Na początku 1946 Janina zdecydowała, że wyjadą na Ziemie Odzyskane.
Jak tam było? To temat na drugą, inną opowieść.
W każdym razie, kontakt z Krysią Królikowską urwał się dość szybko. Dłużej pisała do nich Marysia Koniarska.
Odnalezione koleżanki
O tym, że Marysia jednak nie jest córką państwa Koniarskich, Bożenka jakoś dowiedziała się już na Wiśniowej. - Mówiło się, że to żydowskie dziecko, przerzucone przez mur getta - opowiada. I z tą informacją żyła kilkadziesiąt lat, właściwie do niedawna.
Chyba w 1947 roku Marysię odnalazł wuj, brat jej matki, i zabrał od Koniarskich. Byli w obozie w Niemczech, stamtąd wyjechali do USA. Z Ameryki Marysia, a właściwie Sabina Indych, bo tak naprawdę się nazywała, pisała i do Koniarskich, i do Ostrowskich. Ostatni raz dziewczyny wymieniły się listami na początku lat 60.
A teraz, całkiem niedawno, Bożena zapragnęła odszukać towarzyszki dziecięcych zabaw z czasów powstania warszawskiego. - Nie wiem, dlaczego akurat teraz - mówi. - Pewnie czas robi swoje, coś się chce utrwalić no i jest internet, dzięki któremu wiele informacji można zdobyć.
Najszybciej namierzyła Krysię. Dziś panią psycholog, poetkę. Cieszy się: - Zaczynam jedno wspomnienie, Krysia uzupełnia. Piszę o tym wiadrze łoju, które przyniósł jej ojciec, Lucjan, a ona odpisuje, że wie, od kogo je dostał.
Gorzej było z Marysią. Przez kilka tygodni Bożena pisała do różnych instytucji, czekała na odpowiedzi, uruchomiła znajomych w Izraelu. Nic. - Chodziłam wtedy, jak w amoku. Wreszcie znalazłam w internecie wzmiankę o Sabinie! Na jednym z portali społecznościowych odszukała Sabinę/Marysię. Napisała do niej. To ona!
Wymiana maili jest intensywna, choć Sabina nie mówi i nie pisze już po polsku.
Dopiero teraz Bożena dowiedziała się, jak Sabina znalazła się u Koniarskich. Jej matka prawdopodobnie weszła do przypadkowego mieszkania. Bardzo prosiła, by mogła zostawić córkę, bo nie może teraz wrócić do getta. Obiecała solennie, że po nią wróci.
Później w getcie wybuchło powstanie. Dopiero wtedy Koniarscy zapytali dziewczynkę, czy chce być ich córką? Ochrzcili ją właśnie w klasztorze, w którym była siostra pani Koniarskiej. Sabina została Marysią Tereską Koniarską. Wtedy dopiero dziewczynka uspokoiła się, że nic już jej nie grozi. Doskonale rozumiała swoją sytuację, widziała, co się wokół niej dzieje.
1 sierpnia to dla Bożeny Bąk, bo tak nazywa się dziś Bożenka Ostrowska, ciągle bardzo ważny dzień. - Nie celebruję tego z przymusu - mówi. - Ale im człowiek starszy tym częściej spogląda w lusterko wsteczne.
- Marzy mi się, że trzy „dziewczynki” spotkamy się w „Wiśniowym gnieździe”- mówi Bożena. - Ale to chyba niewykonalne.
***
Bożenę Bąk i jej męża Romana poznałam, kiedy pisałam o spotkaniach seniorów w bydgoskim klubie Orion. Liderka, pełna pomysłów, inicjatyw. Mimochodem napomknęła, że urodziła się w Warszawie, przeżyła tam powstanie. Ale temat gdzieś umknął, na pierwszy plan ciągle wchodziły inne rozmowy. Teraz, po odnalezieniu koleżanek,podzieliła się swoja radością. I wróciły wspomnienia.