Dziki Zachód Europy, czyli o czym nie piszą w turystycznych katalogach [wideo, zdjęcia]
Powiedzenie, że w Albanii każdy ma „merola” oraz kałasznikowa, jest nie do końca prawdziwe. Co do mercedesów - prawie się zgadza. Co do broni - Albańczycy ostatnio zdali jej ponoć 600 tysięcy sztuk.
Nie ma kraju, w którym bardziej upodobano sobie mercedesy. Nieważne, czy auta mają lat 20 czy 20 dni, czy są wypasionymi limuzynami, czy stuningowanymi zabytkami. Każde błyszczy niczym nowe. Jest częściej myte i pucowane niż ręce chirurga.
Albania jest krajem, gdzie postawiono najwięcej myjni w Europie - niektóre to wiaty z podprowadzonym szlauchem i plandeką robiącą za dach - fakt, że nie jest to schronienie dla zwierząt, zdradza napis - lavazh (myjnia). Inne takie przybytki, choć rzadsze - to całkiem nowoczesne urządzenia.
Piloci polskich wycieczek podczas trasy do zabytków radzą podróżnym, aby policzyli z autobusów, ile minęli myjni. Łatwo się zgubić w rachunkach. Tak jest na przykład na podjeździe do Krui, czyli historycznej siedziby Skanderbega, urodzonego w 1405 roku albańskiego przywódcy, powstańca i bohatera narodowego, który bronił Albanii przed Turkami. Największe atrakcje Krui to średniowieczny zamek, Muzeum Skanderbega, Muzeum Etnograficzne, turecki bazar oraz... właśnie samochodowe myjnie, które na podjeździe do miasta, na odcinku kilkuset metrów, stoją dokładnie co 50 metrów po jednej i drugiej stronie ulicy. Ważne! Jeśli SPA dla aut jest otwarte, koniecznie z węża musi się lać woda, nawet wówczas, gdy nie ma w nim żadnego samochodu.
Albańczycy są tak dumni ze swych meroli, że na przykład najlepszą formą reklamy warsztatu samochodowego jest wyeksponowanie mercedesa na dachu budynku. Jakim cudem auto zaparkowało na dachu budynku? Za pomocą dźwigu czy też było składane tam część po części? To już tajemnica mechanika. Dość, że wóz reklamuje warsztat.
Albania, szczególnie po zamachach w Tunezji, Egipcie i Turcji, jest odkrywana przez Europejczyków, w tym Polaków, jako przyjazny (także cenowo) cel wakacyjnych podróży. Najbliżej do tego kraju mają mieszkańcy Bałkanów oraz Grecy i Włosi. Ci ostatni uwielbiają tu przypływać promami, wodolotami, przylatywać samolotami - podróż trwa raptem godzinę, dwie. I już są na wakacjach za ceny, które nie mają nic wspólnego z cenami ze zmanierowanych swą turystyczną potęgą Włoch. Knajpki reklamujące pizzę i makarony - pod gusty gości - są normą. Kelnerzy często ubrani są w sztywne i śnieżnobiałe koszule, a ich angielski jest wręcz wzorcowy. Podobnie jest w hotelach - jeśli wykupywać noclegi, to w obiektach niedawno wybudowanych - są luksusowe, z elegancką i pomocną obsługą oraz wygodami na najwyższym poziomie. Za nowoczesne pięć gwiazdek płaci się jak za polskie trzy.
To kraj gór, plaży, zabytków i niskich cen!
Tak przemawiają do turystów biura podróży, także w Polsce, chcące zachęcić do wyjazdu. Albania to faktycznie raj cenowy. Ogromna wieloskładnikowa pizza kosztuje tam tyle co kawałek margarity, a smakuje niczym rarytas z pizzerii da Michelle w Neapolu. No, prawie. Niestety albańskie kurorty - jeśli idzie o kuchnię - zamiast lansować to, co lokalne, postawiły na frytki i fast foody. Warto jednak zaznaczyć, że to kraj bez McDonald’sa - co ucieszy rodziców dbających o zdrową dietę dzieci.
Martyna Wojciechowska w Albanii (źródło: TVN/x-news)
Jeśli uda nam się w Durres, Sarandzie czy Tiranie znaleźć gdzieś w bocznych uliczkach lokal, gdzie jadają miejscowi - warto skorzystać, nie przejmując się tym, że nie ma tu już obsługi w liberiach. Kofta - tutejsze kebaby - przypieczone na grillu mięso w formie kiełbasek podawane jest z pieczywem podgrzanym na grillu i cebulą posypaną gruboziarnistą solą, skropioną oliwą. Palce lizać. Cena za zestaw z piwem - jakieś 5-8 zł.
Dla Polaków pobyt w Albanii jest bezstresowy pod względem finansowym. Ceny w sklepach co do zasady po przeliczeniu okazują się niemal takie same jak w polskich marketach (piwo trochę droższe). Rarytasy albańskiej kuchni - takie jak długo dojrzewające kawałki wołowiny - są stosunkowo drogie, po 60-80 zł za kilo, ale to i tak nic w porównaniu z włoskimi ich odpowiednikami). Kto wybierze się do Albanii samochodem i zatrzyma się na chwilę nie w kurorcie nadmorskim, ale w wiosce przy trasie - tego zaskoczą niemal symboliczne ceny słodkich arbuzów i pysznych lokalnych serów. No i lokalnych win, które opiewał już Horacy, a których w sklepach w miastach jakoś jest mało.
Gang Albanii
Mieszkający w resortach podczas pobytów zorganizowanych przez biura podróży też mogą próbować takich wypadów na własną rękę. Lepiej za dnia niż o zmierzchu. Albańczycy to naród generalnie przyjazny i dość wyluzowany, ciekawy innych.
W barach często obsługa z ciekawością pyta, skąd jesteśmy, i potwierdza, że Polaków jest coraz więcej i… dobrze się z nimi pije wódkę z winogron. Ale... ponoć w co trzeciej albańskiej rodzinie jest pistolet, a niektórzy lubią chodzić z bronią.
Skąd ta broń? Ma to związek z najnowszą historią kraju: po wojnie władze Albanii były zafascynowane ideologią komunizmu (długie lata, bo od 1944 do 1985 roku niepodzielnie rządził tu Enver Hodża). Najpierw sprawowano rządy pod dyktando ZSRR, potem Albania zaprzyjaźniła się z Chinami. Naród żył w izolacji, nikt nie wyjeżdżał za granicę, nawet wyjazdy do niektórych kurortów były zarezerwowane dla nielicznych. Stawiano za to masowo bunkry, aby bronić się przed ewentualną ekspansją złego zachodu. Warownie te stoją teraz m.in. na albańskich plażach. Po obaleniu komunizmu ludzie zachłysnęli się wolnością, marzyli o bogactwie. To był raj dla oszustów finansowych, świetnie funkcjonowały piramidy finansowe. Praktycznie wszyscy Albańczycy wzięli w nich udział. Piramidy posypały się w 1997 roku, piramidalni oszuści wywieźli motorówkami worki pieniędzy - 700 mln dolarów. Pozbawieni oszczędności życia Albańczycy poszli na marsz na Tiranę, zdobyli broń, grabiąc wojskowe magazyny (po kilku latach zdano - jak podają przewodniki - 600 tys. sztuk broni!). Na ulicach stolicy, ale i innych miejscowości rozpoczęły się regularne walki, które pochłonęły ponad dwa tysiące ofiar. O tamtych czasach przypomina m.in. pomnik postawiony w centrum Tirany, upamiętniający ofiary krwawych wydarzeń.
O Albanii mówi się, że to „Dziki Zachód” w Europie. Coś w tym jest, bo po czasach raju dla piramid finansowych przyszedł czas raju dla... biznesu narkotykowego. Dwa lata temu z produkcji narkotyków słynęła miejscowość Lazarat - zyski z narko-biznesu w tej jednej wiosce szacowano na 4,5 miliarda euro. Było tak, aż władza, chcąc jednak uchodzić za bliską standardom Unii Europejskiej, wysłała w czerwcu 2014 roku do wioski armię, by narkotykowy biznes zniszczyć. Wymiana ognia między narkotykowymi bossami i ich ludźmi a żołnierzami trwała kilka dni. Rząd odtrąbił sukces. Ale prawdziwy narkotykowy „Gang Albanii” ponoć ma się dobrze.
To kraj, gdzie wciąż bardzo poważane jest prawo zwyczajowe, utrwalone w tzw. Kanunie Leki Dukagjiniego (rodzaj kodeksu). Nakazuje ono Albańczykom gościnność. Z drugiej strony - ponad wszystko stawia honor, a każdą jego zniewagę nakazuje pomścić. O znaczeniu honoru świadczy pierwsze z praw kodeksu: „Jeśli jakiś człowiek zabije innego człowieka, męski członek rodziny zamordowanego zmuszony jest do dokonania zemsty”. Reguły dotyczące wendety są ściśle określone: aby odzyskać dobre imię rodziny, mściciel musi zabić osobę, której status równy jest statusowi ofiary, najlepiej strzałem między oczy. Albańczycy to naród „honorny” i lepiej nie wdawać się w dyskusje, nie urażać ich - bo za każdą urazę należy się zadośćuczynienie.
Pamiętacie „Krakowską”?
Ważne jest, że - czym już nie chwalą się przewodniki i biura podróży - Albania to kraj żebraków. Jeśli ktoś pamięta ulicę Krakowską w Opolu sprzed niecałych 30 lat, kiedy to pełno było tam kobiet tulących dzieci i błagających o grosz lub cokolwiek do zjedzenia - ten w Albanii trafi na podobne obrazki, tyle że w o wiele większej skali. Nawet w najsłynniejszym kurorcie Durres, niegdyś zarezerwowanym głównie dla komunistycznych dygnitarzy, na pasażach spacerowych co rusz są żebracy, tyle że bardziej kolorowi. Żebraków nie ma tylko w hotelowych resortach.
W lokalnej prasie problem jest zauważany i pojawiają się głosy, by „jakoś” to rozwiązać, jednak exodus uchodźców może ten problem tylko powiększyć. Dają na ten temat do myślenia druty kolczaste, które można zobaczyć ustawione na niektórych przejściach granicznych w tym rejonie Europy.
Co do plaż - są piaszczyste (piasek w północnej części wybrzeża jest niemal czarny, ma właściwości lecznicze, warto się nim obkładać niczym błotem). Dzikie plaże to wysypiska śmieci, a szkoda, bo byłyby bardzo malownicze. Plaże hotelowe i miejskie z płatnymi parasolami są codziennie czyszczone i dość dobrze zagospodarowane, choć - bywa - przejdzie tu czasem... stado krów. Zresztą na drogach i ulicach stada kóz, koni, krów - to standard. Dla odmiany - ludzie są równoprawnymi użytkownikami ulic, tak jak samochody: wyraźnie łatwiej im chodzić po asfalcie (np. na rondzie) niż po chodnikach.
Na plażach sporo jest prywatnej inicjatywy - znamy to z Polski sprzed 30 lat - można tu kupić u krążących handlarzy pościel, młynek do kawy... Z drugiej strony - kupimy plażowe przekąski z grilla mobilnego, bo ustawionego na taczce.
Stolica z piramidą
Tirana nie przypomina żadnej z europejskich stolic. To ponad 600-tysięczne miasto wyglądające jeszcze bardziej siermiężnie niż polskie miasta lat 80. Warto je jednak zobaczyć. Między innymi dlatego, by uświadomić sobie, jaki skok cywilizacyjny zrobiła Polska przez ostatnie 27 lat. Jedno z niewielu reprezentacyjnych miejsc stolicy tego kraju to plac wspomnianego już albańskiego bohatera - Jerzego Kastrioti Skanderbega, oczywiście z potężnym pomnikiem wodza na koniu w centralnym miejscu. W pobliżu jest również tirański Teatr Opery i Baletu. Co ciekawe, ten niepozorny, niski budynek miał być takim warszawskim Pałacem Kultury i Nauki. Pod koniec lat 50. jego budowę rozpoczęli Sowieci, oczywiście był to dar bratniego Związku Radzieckiego dla ludności Albanii. Na inauguracji prac był sam Nikita Chruszczow. Jednak w 1961 roku Enver Hodża, I sekretarz Albańskiej Partii Pracy, zerwał stosunki z Sowietami. Radzieccy inżynierowie zabrali więc plany pałacu i wyjechali do Moskwy. Bez projektu dalsza budowa była praktycznie niemożliwa. Sytuację próbowali ratować jeszcze Chińczycy, z którymi zbratał się Hodża, ale i ta miłość szybko przeminęła. Budynek w pierwotnej wersji nigdy więc nie powstał.
Na głównym placu Tirany można też odwiedzić Muzeum Historyczne. To budynek ozdobiony charakterystyczną, znaną m.in. z albańskich znaczków pocztowych mozaiką przedstawiającą lud albański. Niedaleko jest również meczet Hadżi Ethem Beja oraz Wieża Zegarowa. Idąc dalej, widzimy dzielnicę rządową z siedzibą albańskich ministerstw. Im dalej od reprezentacyjnego centrum miasta, tym mniej ciekawy obraz Tirany. Odrapane budynki, wyglądające jak samowolki budowlane czy zaniedbane ulice nie robią dobrego wrażenia. Będąc w stolicy Albanii, nie można też pominąć piramidy, którą wzorem egipskich faraonów wybudował sobie za, bagatela, 700 milionów dolarów Enver Hodża. W pobliżu można zobaczyć też jego willę, w której mieszkał do 1985 roku.
Samolotem szybciej
Tuż przed granicami z Albanią ustawiają się zwykle kolejki aut i autobusów. To widok już przez nas zapomniany i bywa szokujący. Przypominają się stare czasy - bo celnicy dokładnie sprawdzają paszporty i dowody osobiste, żądają „zielonej karty”, bywa, że przeglądają bagaże, zarówno w autobusach wycieczkowych, jak i w prywatnych autach. Na dodatek przy autach stojących na końcu takich kolejek pojawiają się żebrzące rodziny z małymi dziećmi. Wybierając się do Albanii, warto więc rozważyć lot samolotem do Tirany, a potem podróż nad morze wypożyczonym autem lub lokalnym autobusem - ten drugi rodzaj transportu to znów okazja do zetknięcia się z tutejszymi realiami.
Tabor to generalnie wiekowe wozy marki Renault. Niestety bez klimatyzacji. Latem, gdy temperatury grubo przekraczają 30 stopni, w powietrzu czuć zapach ludzkich ciał. Bywa również, że przewożone są w nich kozy i kury. Co ciekawe, autobus jest miejscem pracy nie tylko dla kierowcy. W każdym z nich jest również konduktor sprzedający bilety, a na trasie wsiada jeszcze rewizor kontrolujący pracę konduktora.
Polak Polakowi...
Świadomi, że wciąż odkrywamy ten kraj, czujemy się w nim niczym pionierzy. Wyszukujemy się w tłumie na plaży, by choć chwilę być bliżej „swoich”. Ot, ktoś podsłuchał, że mówisz po polsku, i już jest przy tobie, by upewnić się np., jaką trasą dojechałeś - przez Macedonię czy przez Chorwację.
Zdarzyło się, że pewien kierowca z Krakowa, widząc nad Jeziorem Szkoderskim zaparkowane auto z opolskimi rejestracjami, zatrzymał się i poczekał na jego pasażerów, tylko po to, by wymienić parę pozdrowień.
Polak Polakowi - w Albanii - jest życzliwy.