Dziś 25. rocznica śmierci lidera grupy Dżem. Kiedy Rysiek Riedel umarł: dzień, w którym pękło niebo
Sobota, 30 lipca 1994 roku, środek wakacji, czas leniwy, powolny, lato dość ładne. O śmierci Ryszarda Riedla poinformowało radio. Dziś mielibyśmy kilkudniowy pochód facebookowych wspomnień i kondolencji, zapewne jakieś wydanie specjalne w telewizjach informacyjnych oraz „dzień z Dżemem” w portalach internetowych. Ale wtedy zaległa cisza. Następnego dnia o śmierci napisały jeszcze tylko gazety. Zapraszam do rozmowy z Marcinem Sitką, autorem świetnej książki "Rysiek Riedel we wspomnieniach". Poniżej także fragmenty książki: wspomnienia ważnych dla Ryśka osób.
Sobota, 30 lipca 1994 roku, środek wakacji, czas leniwy, powolny, lato dość ładne. O śmierci Ryszarda Riedla poinformowało radio. Dziś mielibyśmy kilkudniowy pochód facebookowych wspomnień i kondolencji, zapewne jakieś wydanie specjalne w telewizjach informacyjnych oraz „dzień z Dżemem” w portalach internetowych. Ale wtedy zaległa cisza. Następnego dnia o śmierci napisały jeszcze tylko gazety.
Kiedy Rysiek Riedel umarł... 25. rocznica śmierci lidera grupy Dżem
W tym dziwnym z dzisiejszej perspektywy analogowym świecie gwiazda Ryszarda Riedla świeciła intensywnie. Nie wspomagano jej kolejnymi newsami, skandalami i ustawkami zdjęciowymi w kolorowej prasie, a i tak Riedel był symbolem.
Informacja o śmierci idola, podana w tym beznamiętnym stylu radiowego serwisu, została okraszono co najwyżej fragmentem „Cegły” lub „Whisky”. I tyle sztucznych wyciskaczy łez. Fani sami wyszukiwali informacji o pogrzebie, informowali się wzajemnie o dacie i okolicznościach śmierci, wielu po prostu spakowało plecaki i pojechało wprost do Tychów.
Rysiek nie był celebrytą - jak dziś wielu, których niosą w świat kolorowe gazety i plotkarskie serwisy. Mimo to jego pogrzeb był wielotysięczną manifestacją przywiązania do muzyki Dżemu i wartości, które płynęły z tekstów.
Śmierć Riedla nie była - rzecz jasna - jedynie romantyczną stratą rockandrollowego pomazańca. Słusznie stała się także orężem w walce z narkotykami wśród młodych. Dla wielu w muzycznym świecie była też strasznym przebudzeniem ze snu o tym, że narkotyki to jedynie zabawa, przymiot artystycznych elit, nic złego.
Dżem już wtedy był jednym z fundamentów polskiej muzyki rozrywkowej, ale wraz ze śmiercią Ryśka stał się wręcz ikoną blues-rockowego, gitarowego, porządnego grania. Po tej stracie zespół pozbierał się - według niektórych trochę za szybko - i gra do dzisiaj. Po początkowych eksperymentach trafił na Macieja Balcara - wokalistę, który pisze własną sceniczną historię, ale z ogromnym szacunkiem dla swojego wielkiego poprzednika.
Pozwoliłem sobie wybrać dla Państwa kilka cytatów z nowej, świetnej książki Marcina Sitki zatytułowanej „Rysiek Riedel we wspomnieniach” - poniżej. Stamtąd również pochodzą archiwalne zdjęcia. Proponuję Państwu także moją rozmowę z autorem tej pozycji.
Tutaj przeczytacie recenzję książki "Rysiek Riedel we wspomnieniach"
***
Rozmowa z Marcinem Sitką, autorem książki „Rysiek Riedel we wspomnieniach”, zawierającej 46 świadectw o wokaliście Dżemu
30 lipca 1994 roku. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Byłem z dziewczyną w Międzyzdrojach na wakacjach i radio podało tę informację. Pan pamięta?
Oczywiście. Rysiek odszedł w szczególnym czasie. Sprzyjającym radości, rozprężeniu. Wyjątkowo ciepłe lato i wydawałoby się - beztroskie wakacje. Media szybko podchwyciły tę wiadomość. Pamiętam popularny wtedy program „Luz”, który nagle zgubił wesołą, współgrającą z porą roku konwencję i przekazał bolesną informację słowami: „Polska muzyka poniosła wielką stratę. Odszedł od nas wokalista grupy Dżem, Rysiek Riedel…”. Później jeszcze słynny amerykański magazyn „Rolling Stone” napisał o nim, że „odszedł ostatni prawdziwy hipis naszych czasów”. Taki muzyczny, w rozumieniu największych rockowych ikon, jak Jim Morrison.
Ile miał pan lat? Nosił pan długie włosy, kurtkę z frędzlami i tak dalej? Siódma rano to dla pana była noc?
To wszystko dopiero czekało na mnie, dzięki Ryśkowi, „już za rogiem”. Póki co byłem nastolatkiem. Szybko nastąpił bardzo twórczy dla mnie czas, kiedy człowiek się rozwija wewnętrznie, ubogaca. Odejście takiego człowieka zadziałało, nie wiem - inspirująco? Było nas wielu i chyba pasują tutaj słowa Stachury: „Odchodzę z małą iskierką ufności, że nawet jeżeli ziarno obumrze, to wyda owoc…”. Zacząłem bacznie przysłuchiwać się tekstom znanych mi już kompozycji. Nie minęło dużo czasu i miałem już gitarę i zespół.
O, to rzeczywiście było nas wielu... Potwierdzam.
Graliśmy też numery, które wykonywał Rysiek. Wkrótce wymalowałem napis „Dżem” na pobliskich stalowych drzwiach do osiedlowej rozdzielni prądu. Napis zresztą widoczny jest do dnia dzisiejszego. Dwadzieścia parę lat nie dało mu rady (śmiech). Nawet całkiem niedawno przechodziłem w tamtym miejscu i zaskoczony tym widokiem wysłałem zdjęcie Bastkowi Riedlowi, a ten zareagował szczerym uśmiechem. Teraz przytaczamy czasami to zdarzenie podczas spotkań autorskich, bo koresponduje z jedną z opowieści z kart książki, kiedy w połowie lat osiemdziesiątych Rysiek siedzi u siebie w mieszkaniu i rysuje logo Dżemu. Zapytany przez przyjaciela - dlaczego teraz będzie tak wyglądało (charakterystyczne, to które wszyscy znamy) Rysiek odpowiada - „A żeby ludzie mogli po garażach je rysować…”. Miało to sprzyjać promocji grupy. Nieświadomie, jak widać - wpisałem się w ten Ryśkowy plan marketingowy (śmiech).
Szczerze mówiąc, nie wyobrażałem sobie wtedy, że po śmierci Ryśka Dżem w ogóle może dalej grać. Że jeszcze kiedyś ich usłyszę na żywo...
Trudno jednocześnie ze śmiercią lidera pogrzebać radość i potrzebę grania tak wyśmienitych i twórczych muzyków, zawodowców. Ale chyba nikt nie miał złudzeń, że to będzie to samo. Podejrzewam, że nawet oni sami. To trudny temat i o tym także opowiadają moi rozmówcy, ci, którzy byli bliżej tych spraw… Do dzisiaj zastanawiam się, jakie zdanie w tej sprawie miałby sam Rysiek. Kiedy widzę te wielopokoleniowe tłumy na koncertach, myślę, że byłby zadowolony, że byłby „za”.
Potem pamiętam, gdy pierwszy raz na scenę wyszli z Jackiem Dewódzkim. Nic mi się nie zgadzało. Dopiero Maciej Balcar jakoś ustawił mi Dżem w głowie na nowo.
Ja chyba nigdy nie musiałem sobie tego „ustawiać”. Nie chciałem. Może po części dlatego, że biografie najważniejszych zespołów nurtu rockowego pełne są tragicznych postaci, ich skomplikowanych losów. I jednak trwają. To była z pewnością odważna decyzja. Trudne są koleje losu tej grupy. Dżem po latach doświadczył przecież kolejnej straty w osobie Pawła Bergera. Znów trzeba było przyzwyczajać się do widoku sceny bez oryginalnego członka grupy… To bardzo hartujące momenty na linii: fani - zespół. Ta relacja jest wyjątkowa.
Jest pan tyszaninem. Rozumiem, że Dżem to nie tylko pana muzyka, ale i pana podwórka, ulice, miejsca.
Rysiek był bardzo zżyty z tym miastem. Choć urodził się w Chorzowie, to wszystko, co zadziało się w jego życiu w sferze muzycznej - to już Tychy. Beno Otręba wspomina w książce początki zespołu w Klubie „Górnik” i bezsilne słowa pań sprzątających korytarze: „Chłopcy, chłopcy, a wy nie możecie, jak normalne chłopy, w knajpie posiedzieć?”.
Tutaj też - w Tychach - został pochowany. Kiedyś miałem długie włosy, więc ludzie przyjeżdżający do Tychów podchodzili i pytali: którędy do Ryśka? Niestety, wtedy już wskazywało się im Wartogłowiec, a nie słynny blok przy ulicy Filaretów, gdzie Rysiek przez wiele lat mieszkał z żoną i dziećmi. Ludzie zjeżdżali tutaj dla niego z całej Polski. To też było charakterystyczne.
Spotykał się pan z Ryśkiem na ulicy? Wie pan, w takiej sytuacji, kiedy leciał rano po bułki? To był wasz sąsiad, kumpel?
Mieszkaliśmy na dwóch skrajnych osiedlach, więc było to utrudnione - ale zdarzyło mi się go widzieć. Był kolorowym i pięknym człowiekiem, bardzo przez to ciekawym. Ludzie często go wspominają - jak jeździł po mieście w kapeluszu na rowerze, czy w kowbojkach i pełnym rynsztunku rockmana siedział w pobliskiej kawiarni i zajadał puchary lodowe. Wszystko to dopełniało w głowie jego obrazu - znanego ze zdjęć, sceny, mitycznych opowieści… Choć ja żywiej zapamiętałem jego syna Sebastiana (z którym jestem pokoleniowo rówieśnikiem) - też muzyka, też tyszanina. Jego pierwsze koncerty, płyty, sukcesy - tam już aktywnie bywałem. Obaj panowie mają swoje analogie - jeden i drugi to zwyczajnie fajni ludzie. Bo Rysiek oprócz genu muzycznego dał też synowi mocny „strzał” normalności i otwartości na drugiego człowieka.
No tak, w tych dziesiątkach wspomnień nikt właściwie nie mówi o nim „gwiazda”...
Pod tym względem nigdy się nie zmienił. Pozostał szczerym i otwartym człowiekiem. Choć koleje losu mu się zmieniały. Dobrze skwitował to Kazimierz Galaś: „On chciał po prostu żyć tak, jak sobie wymarzył: grać muzykę i dzięki temu prowadzić ciekawe i niezależne życie. Jak się później okazało - udało mu się to, ale tylko połowicznie... Życie, owszem, stało się ciekawsze i nietuzinkowe, ale co do niezależności... Szybko okazało się, że im bardziej znanym i podziwianym Ryśkiem Riedlem się stawał, tym mniej o sobie decydował. Typowe „coś za coś”. Myślę, że jest w tym dużo prawdy. Dla ludzi pozostał zawsze otwarty. Wiem, bo sami opowiadają o tym na spotkaniach autorskich, które wraz z Sebastianem mamy w różnych miejscach w Polsce.
Wydawało mi się, że dziennikarz z Tychów w pierwszej kolejności sięgnie po Riedla. A pan wcześniej napisał książki o Mirosławie Bregule z Universe, Bogdanie Łyszkiewiczu, Stonesach, Marillion. Riedel wydawał się panu tematem zbyt trudnym?
Nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi. Może jej wcale nie ma, bo czasami sam się nad tym zastanawiam... Z perspektywy czasu myślę, że pewne rzeczy w naszym życiu pojawiają się bez wyraźnej kalkulacji i planowania - tak było w przypadku książki „Rysiek Riedel we wspomnieniach”. To osobiste rozmowy z jego synem Sebastianem sprawiły, że zabraliśmy się do pracy nad tym tytułem. Sebastian jest bardzo ważną osobą dla tego projektu. Napisał słowo wstępne - bardzo intymne wspomnienie swojego ojca o łączącej ich niezwykłej relacji. Widzę, jak w dalszym ciągu dba o ten zbiór wspomnień.
Myślę, że jest dla niego ważny. Chyba nie może być inaczej… Rysiek to dla niego nie gwiazdor z Dżemu, a ojciec. I przyjaciel - jak sam często podkreśla. Mocno ciążyła mu ciemna otoczka wokół ojca. Chciał się z nią rozprawić. Znał go przecież, jak nikt inny.
Zastanawiał się pan, czym Dżem nas tak naprawdę uwiódł? To było solidne blues-rockowe granie, ale przecież na świecie takiej muzyki było pełno. Dlaczego akurat te numery są dla nas tak ważne?
Myślę, że odpowiedź po części jest zawarta w pytaniu. „Na świecie takiej muzyki jest pełno…”. To wynika z zapotrzebowania ludzkich dusz. Zawsze ci artyści, którzy będą w swoich nutach uderzać w nasze serca, zyskają zainteresowanie. Emocje nie znają podziałów administracyjnych, kulturowych, gatunkowych. Wszędzie człowiek będzie poszukiwał prawdy, autentyczności, zrozumienia swoich przeżyć i problemów, ale i radości - tym bardziej w sztuce. Dżem im to podawał. Z każdą płytą i z każdym wyjściem Ryśka na scenę. Widocznie więc pan też poszukiwał w muzyce nie tylko zgrabnych refrenów, ale i właśnie - wartości. Przesłuchanie płyty Dżemu było jak przeczytanie dobrej książki, a pójście na koncert - jak udział w ważnym spektaklu. Nie trzeba tego ubierać w finezyjne czy prekursorskie granie. Fani Dżemu to ogromna rzesza, ale nie przypadkowa. Wie pan, jaka to była odpowiedzialność pisać książkę o ich Ryśku? (śmiech).
Każdy ma swoją własną o nim opowieść...
A właśnie. Fani Dżemu to ludzie, którym nie da się wcisnąć fałszu.
Myślałem, że pan powie też o tekstach. Tekściarzy Dżem miał i ma wybitnych. Powstały hymny pokolenia.
No tak. I każdy z tych tekściarzy mocno podkreśla, że nie dało się Ryśkowi zaproponować czegoś, czego on by nie poczuł. Wtedy po prostu by ten tekst odrzucił. Artysta, który wychodzi na scenę ze słowami: „Panie pozwól mi spróbować jeszcze raz niepewność mą wyleczyć, wyleczyć mi. Za pychę i kłamstwa, za me nałogi no rozgrzesz mnie, rozgrzesz mnie…” stawia ogromne wymagania co do tekstu. Nie jest łatwo temu podołać. Na szczęście nikt z jego tekściarzy (i on sam) w tej materii nie złożyli broni i wyszły z tego, tak jak pan dobrze to określił, hymny pokolenia.
W książce mamy wspomnienia tekściarza Kazimierza „Filo” Galasia. Proszę powiedzieć, jak pan dobierał autorów wspomnień? Bo nie ma np. Dariusza Duszy, też wybitnego autora.
Z Kaziem łączyła Ryśka wieloletnia, autentyczna i zahartowana przyjaźń. Dariusz Dusza czy Mirosław Bochenek (autor „Autsajdera”) to bardzo ważne postacie w twórczości Ryśka, ale nie tak jemu życiowo bliskie, jak Kazik. Rozmówców z kolei dobierałem kluczem dość oczywistym - musieli znać dobrze Ryśka lub jego postać musiała odbić się na ich życiu. To się udało.
A czy można w ogóle tę książkę traktować jak prawdę o wielkim artyście? Jest niebezpieczeństwo, że wspomnienia przyjaciół będą z zasady cukierkowe.
Nie ingerowałem w treść wspomnień. Choć zapytałem jakiś czas temu wspomnianego Kazimierza Galasia o to, ile w tej książce jest prawdy o jego przyjacielu. Poprosiłem tylko o szczerą odpowiedź. Kazik chwilę się zamyślił i odpowiedział: „70 procent, ale to dużo. Więcej trudno wycisnąć. Dwudziestu procent Rysiek chyba sam o sobie nie wiedział lub nie chciał wiedzieć, a pozostałych dziesięciu - o tym nie warto już mówić”. Było, minęło.
Wie pan, czyje refleksje przeczytałem w pierwszej kolejności? Michała Giercuszkiewicza i Andrzeja Urnego. To przecież oni w tych ostatnich dniach Ryśka, 25 lat temu, byli z nim najbliżej. I Urny chyba jedyny tak wyraźnie nie bawi się w kurtuazję pod adresem kumpli z Dżemu.
Andrzej jest człowiekiem z mocnym charakterem. Nie kryje się ze swoimi przemyśleniami i ma do nich prawo. Bardzo szanuję każde zdanie, jakie zostało mi powierzone jako autorowi. Nie dyskutuję z nim.
30 lipca, 25 lat temu. To był bardzo trudny moment dla fanów Dżemu. Do Andrzeja Matysika dzwoni Irek Dudek: „Andrzej, Rysiek dzisiaj umarł”. W książce ten dzień, to lato wciąż się przewijają.
I znów ta piękna pora roku… Andrzej Matysik wrócił właśnie z ciepłego i przyjaznego Ustronia. Wtedy odbiera telefon od Dudka. Dla każdego z bliskich Ryśka - jak i dla niego samego ten dzień był czymś krańcowym. Zmieniał linię czasu. Jedni stracili w nim męża, ojca, przyjaciela, współpracownika, inni kolegę ze sceny, a setki tysięcy fanów - przewodnika po świecie emocji. Pozostała wyrwa, której nie da się zapełnić. Co ciekawe, Rysiek bliskim sobie osobom często się śni i to rzecz, która „wypłynęła” przy książce. Spotkałem się z kilkudziesięcioma osobami i wiele z nich utrzymuje z nim całkiem aktywny kontakt (śmiech). Rysiek rozwiązuje trudne sprawy, kojarzy pary, czuwa artystycznie nad synem… ale o tym już na kartach książki.
To jeszcze powiedzmy, gdzie można ją kupić?
Najsprawniej zrobić to poprzez specjalną witrynę rysiekriedel.pl. Każda z książek została osobiście podpisana przez Sebastiana Riedla oraz zawiera specjalny singiel kompaktowy z dwoma niepublikowanymi wersjami utworów zespołu Dżem z głosem Ryśka Riedla. To piękna pamiątka dla osób, które mają sentyment do tej postaci. Książka jest ponadto starannie wydana - ma prawie pięćset stron i twardą okładkę, a do tego unikalną tasiemkę do zaznaczania stron w formie „Ryśkowej” materiałowej bandanki. Ktoś w jednej z recenzji napisał, że: „po przeczytaniu ładnie wygląda na półce” (śmiech).
Rozmawiał: Marek Twaróg
***
WSPOMNIENIA.
FRAGMENTY KSIĄŻKI "RYSIEK RIEDEL WE WSPOMNIENIACH"
To była ostatnia rozmowa
Mówi Beno Otręba, basista Dżemu
Czasem śnią mi się nasze wspólne koncerty. Rysiek obiecywał nam, że wyjdzie z nałogu, że wreszcie skutecznie zawalczy. (...) Był maj 1994 roku. Mój najmłodszy syn miał komunię. Goście siedzieli w domu przy stołach, podczas gdy ja spędziłem dwie godziny przy słuchawce telefonu, rozmawiając z Ryśkiem. Przepraszał za wszystko, choć nie musiał tego robić (...). To była ostatnia rozmowa, jaką z nim przeprowadziłem, ostatnie słowa... Chciałbym sprostować jedną - bardzo ważną - rzecz: Rysek nigdy nie został wyrzucony z zespołu. Został zawieszony i wiedział o tym.
Szczerze ją kochał
Mówi Wojciech Zgirski, przyjaciel Ryśka
Z Golą byli fantastyczną parą. Rysiek szczerze ją kochał, była jego największą miłością, przyjaciółką, partnerką, kochanką, matką ich dzieci. (...) Sporo trudnych chwil razem przeszli. Wciąż mam w pamięci taki obrazek z 1980 roku, kiedy byli u mnie razem i Gola ręcznie wykonywała bilety na koncert Dżemu. Rysowała je, wypisywała. Później jechaliśmy na miejsce koncertu, ona stawała na jakiejś dróżce, którą ciągnęli ludzie, i sprzedawała je. (...) Zupełnie nie mieli w tamtym okresie pieniędzy, ale nie pamiętam, żeby powodowało to w nich jakieś wzajemne frustracje.
Nasz Śląsk, nasz familok, nasza hałda
Mówi Jan Kidawa-Błoński, reżyser, kuzyn Ryszarda
Człowiek rodzi się jako tabula rasa, ale historia każdego z nas zostaje na zawsze spisana. Dzisiaj, patrząc wstecz na siebie i na Ryśka, na nasz Śląsk, nasz familok, hałdę, gołębie, psy, tory za domem i nasze późniejsze życie, rozmyślam czasem, w jak różnych kierunkach potoczyły się nasze losy. (...) Urodziliśmy się w tym samym domu, w tym samym mieszkaniu. Nasiąknęliśmy tym samym klimatem i wychowaliśmy się w podobnych rodzinach, a jednak każdy z nas poszedł w inną stronę. Naszym ponownym spotkaniem okazał się film „Skazany na bluesa”, który był także moim osobistym powrotem do lat dzieciństwa i tamtego familoka przy Truchana.
Gdy usłyszała „List do M”...
Mówi Krzysztof Ranus, organizator koncertów
Na premierze filmu o nim siedziałem obok pani Krystyny, jego matki. Było ciemno i słyszałem tylko, jak wymownymi syknięciami reagowała na trudne sceny. Czułem, że sprawiały jej ogromny ból. To musiało być dla niej trudne doświadczenie. Następnego dnia rozmawiałem z nią podczas śniadania. Wspominała o ojcu Ryśka, o ich relacjach, potwierdziła, że były skomplikowane. Choć kiedy Rysiek stał się znany i przysłał im płytę Dżemu do Niemiec, było trochę łatwiej - wtedy ojciec zrozumiał, że tak miało być, że syn był artystą i być może jednak coś w życiu osiągnął, skoro nagrywał płyty. Znaczącym dla niej momentem był ten, kiedy dostała ostatnią płytę i usłyszała „List do M”. „Mamo, piszę do ciebie list, może ostatni, na pewno pierwszy...”. To była przełomowa chwila. Zrozumiała wiele spraw, które dotyczyły i dręczyły jej syna. Można sobie wyobrazić, czym mógł być dla niej ten mocny, nośny i pełen emocji tekst.
Jak w westernie
Mówi Sebastian Riedel, muzyk, lider zespołu Cree, syn Ryszarda Riedla
Było coś symbolicznego w jego pogrzebie. To wydarzenie było jego ostatnim koncertem. (...) Było to tak niezmiernie smutne i rozdzierające. Wcześniej zastanawialiśmy się, w czym go pochować. (...) Doszliśmy do wniosku, że powinien zostać ubrany tak jak lubił. Wybrałem z szafy jego najlepsze ciuchy: kowbojskie buty, spodnie, dobrą koszulę i zawieszkę na szyję. W dłoniach trzymał kapelusz. Jak w westernach. Na trumnę, zamiast ziemi, rzuciłem jego harmonijkę. (...) Patrzyłem na Mamę i było mi jej tak bardzo żal... (...) Kochali się bardzo. Wciąż pamiętam, jak puszczałem im piosenki The Eagles - tańczyli wtedy w pokoju, sami... Cieszyłem się, że mogłem coś dla nich zrobić.
***
Zdarza się, że wraz z moim zespołem odwiedzamy miejsca, w których bywałem z Ojcem. Najważniejszym z nich jest chyba katowicki Spodek (...) Szczególnie się czułem, gdy pierwszy raz przemierzałem z gitarą te korytarze i wyszedłem na scenę. Bez niego. Jeden z utworów zadedykowałem wtedy właśnie jemu. Poczułem, jakby był tam ze mną. Dziś, stojąc na scenie, wielokrotnie zwracam się do niego w myślach, prosząc o pomoc, natchnienie.
Jak tata napisał do mnie list
Mówi Karolina Riedel, córka Ryszarda Riedla
Przed laty Tata napisał do mnie list. Byłam wtedy na koloniach. Przechowuję go do dzisiaj w szafce nocnej przy łóżku i czasami po niego sięgam. Pisał w nim, żebym „kochała ludzi i wtedy oni też mnie pokochają”. Napisał również, że wie, że nasze nazwisko czasem pomaga, a czasem przeszkadza. Naturalnie jest w tym liście więcej myśli, ale pozostawię je dla siebie. Czytając go, mam wrażenie, jakby został wysłany niedawno, z miejsca, gdzie teraz oboje z Mamą są razem. Zabawne jest to, że pod listem podpisał się „Rysio”, dodając swoją zamaszystą sygnaturę (śmiech). Mama przed wysłaniem listu dopisała nad tym podpisem: „TATA”. I to cała prawda o nich - on troskliwy i szczery, a ona zawsze przy nim, pilnująca, żeby listu do córki nie kończył autografem artysty... Kocham ich!
***
Pamiętam, jak kiedyś rodzice wzięli mnie z Bastkiem na rozmowę. Tłumaczyli nam, że są chorzy... Usiedli przed #nami i wszystko nam wyjaśniali. Byłam mała, nie wszystko pamiętam, ale wiem, że była to bardzo szczera rozmowa. Czy mam żal o to wszystko? Gdzieś głęboko na pewno. Przede wszystkim chciałabym, żeby był tutaj z nami, żeby uczestniczył w naszym życiu - moim i Bastka. Ile dałabym, żeby znów posłuchać na żywo, jak śpiewa, znów widzieć jego gesty. „Wehikuł czasu to byłby cud”, naprawdę...
Zawieźliśmy go do szpitala
Mówi Michał Giercuszkiewicz, przyjaciel Ryśka, perkusista Dżemu w latach 80.
Ostatni okres jego życia był szczególnie trudny. Z Andrzejem Urnym zawieźliśmy go do szpitala. (...) Nie myślałem, że to jego ostatnie chwile. Człowiek nie dopuszcza do siebie takich myśli. Nie, jeżeli mowa o przyjacielu. Dlatego bolą mnie oskarżenia, że to ja podałem mu przez uchylone okno ostatni narkotyk. To nieprawda. Zrobił to inny człowiek, a z tego, co wiem, były to środki nasenne. Dwa lata musiały minąć, zanim to się wyjaśniło. Ale wtedy posądzono właśnie mnie i wszyscy w to uwierzyli. Tamten gość się nie przyznał. Byłem jak w potrzasku.
Nie, Leszek, ja już nigdy...
Mówi Leszek Winder, legenda śląskiego bluesa
Rysiek był zrozpaczony. Pojechaliśmy więc do niego: ja, Jurek Kawalec, Michał Giercuszkiewicz i Adam Otręba. To był zamknięty oddział i żeby móc z niego wyjść, trzeba było mieć przepustkę. (...) Zaufano nam. Zabraliśmy go do pobliskiej „Leśniczówki” (...) Pomyśleliśmy, że wizyta w tym miejscu mogłaby podziałać na niego terapeutycznie, dodać mu sił. Tym gestem chcieliśmy też zapewnić go, że (...) chcieliśmy jeszcze z nim pograć. (,..) Popatrzył mi w oczy i powiedział: „Nie, Leszek, ja już nigdy nie zaśpiewam”. On już wiedział, że z tego nie wyjdzie. Miał złamane skrzydła. Nie kusił go rozstawiony, gotowy do gry sprzęt. (...) Kilka dni później Rysiek zmarł.