Dziś media potrzebne są jak nigdy wcześniej. Dziennikarzy nie zastąpi sztuczna inteligencja
Na 30-lecie „Expressu Bydgoskiego”: Rozmowa z ARTUREM SZCZEPAŃSKIM, jednym ze współzałożycieli „Expressu Bydgoskiego”, przez 20 lat jego redaktorem naczelnym.
Prima aprilis - braliście pod uwagę to, że taka data wydania pierwszego numeru gazety jest niepoważna?
Data nie była zamierzona. Byliśmy tak pochłonięci przygotowywaniem pierwszych numerów, że nie zwróciliśmy na to uwagi. Dopiero gdy zostały wydrukowane plakaty reklamowe, zorientowaliśmy się, że data rzeczywiście nie jest poważna. I wtedy nie było nam do śmiechu. Dla ścisłości dodam, że na inauguracyjnym wydaniu nie widniała data 1 kwietnia, tylko 30 marca. To był piątek, ale rzeczywiście w tamtych czasach weekendowa gazeta zachowywała świeżość przez trzy dni. Nie było zresztą wielkiego pola manewru z debiutem „Expressu Bydgoskiego” na rynku prasowym. Mieliśmy zobowiązania wobec tych, którzy na gazetę wyłożyli pieniądze, i którzy nas mocno dopingowali.
Ci, co wtedy kpili, dziś pewnie mają się z pyszna. „Express” należy do bardzo nielicznych gazet regionalnych, które powstały po 1989 r. i nadal istnieją. Co o tym zdecydowało?
Kilka rzeczy. Przede wszystkim ci, którzy się wtedy zebrali, mieli dość takiej pracy dziennikarskiej, jaką wykonywało się w PRL-u. Chcieliśmy być takimi dziennikarzami, jakich widzieliśmy na zachodnich filmach. I to nie był słomiany zapał. Myślę, że staraliśmy się realizować marzenia jeszcze wiele lat po primaaprilisowym starcie. Wykorzystywaliśmy też ówczesną sytuację na rynku prasowym. Zaplanowaliśmy sobie, że będziemy wydawać gazetę miejską, a tak ukierunkowanego tytułu nie było wtedy w kioskach w Bydgoszczy. Mieliśmy też szczęście do inwestorów. Dawali pieniądze i w minimalnym stopniu wtrącali się w pracę redakcji. To bardzo rzadka sytuacja. Byli też cierpliwi, gdy w pierwszym okresie istnienia „Express” nie przynosił zysków. Nigdy u nas nie zdarzyła się sytuacja, że dziennikarze nie dostali wypłaty na czas. Ba, do dziś pamiętam jak bardzo znana dziennikarka popłakała się przy pierwszej wypłacie, z radości - to chyba niezły początek...
Jakie było kryterium doboru dziennikarzy?
Od początku myśleliśmy nie tylko o gazecie, ale i całym wydawnictwie, mającym się zajmować nie tylko „Expressem”. W grupie „inicjatywnej” znaleźli się pierwszy prezes wydawnictwa, Andrzej Nowakowski, dziś znany przede wszystkim jako plastyk, świetny rysownik komiksów; Tomasz Wojciekiewicz, późniejszy wieloletni prezes, do dziś związany z wydawnictwem; Ryszard Giedrojć, pierwszy redaktor naczelny, który wrócił do „Expressu” na parę lat przed emeryturą; Mariusz Piotrowski, pisarz, autor książek science-fiction, który miał odpowiadać za wydawanie książek, i ja. Dziennikarze, którym później zaproponowaliśmy pracę w „Expressie”, to oczywiście byli nasi koledzy, ale nie tylko klucz towarzyski był ważny. Składaliśmy ofertę pracy ludziom, których uznawaliśmy za najlepszych dziennikarzy w bydgoskim światku i podzielających naszą wizję gazety, sposobu pracy dla niej. Ale też siła „Expressu” polegała na tym, że nigdy nie dobieraliśmy ludzi pod kątem ich poglądów politycznych. Zdarzali się opętani prawicowcy i lewacy. Owszem, czasami irytowali mnie koledzy, którzy wyrażali opinie bardzo różne od moich własnych, ale będąc już redaktorem naczelnym, nie ingerowałem w ich teksty i starałem się, żeby to, że prezentują poglądy inne niż moje, nie miało wpływu na ocenę ich pracy.
„Express” rodził się bez obcego kapitału, a więc też bez zachodnich doświadczeń w wydawaniu prywatnej gazety. Dużo błędów popełniliście na starcie?
Mnóstwo. Podobnie zresztą jak cała nasza konkurencja. Nikt wtedy w Polsce nie wiedział, jak się prowadzi biznes prasowy. O nakładach gazet w PRL-u decydował przydział papieru, ustalany odgórnie, przez administracyjną czapkę. Po upadku tamtego systemu na szczęście szybko nauczyliśmy się, że prasa to biznes kierujący się nieco innymi zasadami niż sprzedaż owoców na straganie. Chociaż na początku naszej działalności wielu produktów, na przykład papieru gazetowego, wciąż nie było w wolnej sprzedaży i trzeba go było „załatwiać”. Wówczas karton wódki łamał wszelkie biurokratyczne bariery... A działo się to już w sytuacji, gdy na rynku prasowym toczyła się prawdziwa walka konkurencyjna i nie wszyscy byli nam przychylni. Nie ukrywam, że w załatwianiu wielu spraw bardzo nam wtedy pomagali ludzie, którzy zainwestowali w „Express”. Później dowiedzieli się, że gazeta to biznes dla cierpliwych.
Pamiętasz jakąś dużą wpadkę z tamtego okresu?
Duże wpadki na szczęście nas omijały - przede wszystkim dzięki zespołowi, który udało się zbudować. Zdaję sobie jednak sprawę, że ówczesnego czytelnika mogło irytować nasze ciągłe „udoskonalanie” gazety. Z numeru na numer a to zmienialiśmy winietę tytułową, a to kolorystykę, a to wprowadzaliśmy nowe rubryki. Tego dziś się nie robi. Kiedyś zresztą sam padłem ofiarą uatrakcyjniania naszej oferty. Marek Szpoper, dyrektor wydawniczy, wpadł na pomysł, by do „Expressu” dodawać płyty z muzyką disco polo. Wydaliśmy całą ich serię. Traf chciał, że pewnego dnia, gdy disco polo było wkładane do gazety, musiałem jechać autokarem do Hiszpanii. Wśród pasażerów była spora grupa bydgoszczan. Część z nich zaraz po odjeździe wyjęła płyty z „Expressu” i ludzie jeden przez drugiego zaczęli je puszczać. Z jednej strony, było mi przyjemnie, że mają ze sobą moją gazetę, z drugiej strony - to był trwający całą dobę koszmar… Przeżyłem.
A dokonanie „Expresu”, z których po latach wciąż jesteś dumny?
Sporo naszych akcji wypaliło i przyniosło wiele dobrego. Charytatywny „Mecz o Grosz” z bankowcami czy promujący najlepszych lekarzy plebiscyt „Złoty Stetoskop” to imprezy, które przez lata budowały prestiż „Expressu”. Ja jednak jestem dumny przede wszystkim z tego, ilu zwykłym ludziom udało się przez te 30 lat pomóc. Dział łączności z czytelnikami od początku był oczkiem w głowie redakcji - bardzo skuteczny i moim zdaniem zapracował na pozycję „Expressu” nie mniej niż spektakularne akcje czy kampanie prasowe. Zresztą nie o każdym akcie pomocy dla czytelnika informowaliśmy na łamach.
Hasło „Gazeta zależna od czytelników”, które widniało przy pierwszej winiecie tytułowej „Expressu”, nie było zatem frazesem.
Wymyślił je bodaj pierwszy naczelny, Rysio Giedrojć. Było naszą reakcją na to, co nas wtedy irytowało. Stare, istniejące w czasach PRL gazety, które przez lata chodziły na pasku partyjnych bonzów, w 1990 r. nagle przefarbowały się i z pierwszej strony krzyczały napisami „Gazeta niezależna”. Inna sprawa, że nasze hasło świetnie wpisało się w naszą filozofię działania.
Jednak po dziewięciu latach istnienia gazeta stała się zależna wobec nowego właściciela, z zagranicy. Nie było innego wyjścia?
Nie było. Wtedy już myśleliśmy strategicznie. Wiedzieliśmy, że bez nowoczesnej drukarni nie ma co myśleć o spokojnej przyszłości. Maszynę drukarską, pierwszą w Polsce pozwalającą na druk w pełnym kolorze, z której korzystaliśmy na początku, kupiliśmy używaną. Nieżyjący już wieloletni dyrektor drukarni, Andrzej Woźniak, w Szwecji tę maszynę rozłożył na czynniki pierwsze, a potem mozolnie poskładał po drugiej stronie Bałtyku. To był wyczyn nie lada, ale rzeczy nie są wieczne. Pod koniec lat 90. trzeba było zainwestować grube miliony w zakup jej następczyni. Nie byłoby to możliwe bez zastrzyku kapitału z zewnątrz. Po latach mogę powiedzieć, że znów trafiliśmy na dobrego inwestora. Wydawnictwo z Nadrenii Westfalii okazało się solidne i… praktycznie nie wtrącało się w politykę redakcyjną, podobnie jak i ich następcy. Dzięki temu mogliśmy bez przeszkód patrzeć władzy na ręce, choć finansowo nie zawsze się to opłacało. Z tego powodu m.in. traciliśmy niektóre reklamy i ogłoszenia - miejskie czy wojewódzkie, ale warto było!
Jaka jest przyszłość papierowej prasy? Parę dni temu z druku papierowego wydania zrezygnował znany tygodnik „Wprost”…
Trudne pytanie. Wszystkie ważniejsze informacje publikujemy dziś na naszej stronie internetowej, ale jest wciąż sporo czytelników, którzy lubią gazetę wziąć w ręce, siedząc w fotelu. Sam należę do takich osób. Jak długo tacy ludzie będą gotowi kupować „Express”, nie wiem. Czas pokaże. Na pewno nie dotyczy to młodych ludzi. Dla nich od paru lat rozwijamy się on-line. Dane pozwalają wierzyć, że robimy to dobrze. Mam też nadzieję, że w Internecie będą się rozwijały nie tylko newsy. Dziennikarstwo śledcze, reportaże, komentarze, felietony - to też z czasem powinno znaleźć liczniejszą grupę czytelników w sieci. Uważam, że media są wciąż bardzo potrzebne.
A mimo to po 30 latach pracy w „Expressie” z redakcji odchodzisz. I to w tak trudnym okresie dla całego naszego kraju, ba - całego świata. To też nie prima aprilis?
Nie. Moje odejście było zaplanowane dużo wcześniej. Szkoda, że następuje w czasie, gdy rozwija się epidemia, a więc gdy media mają szczególnie ważną misję do wypełnienia. Mam nadzieję, że całkiem nie rozstaję się z pracą w mediach. Nie będę już redaktorem naczelnym, lecz chciałbym nadal pisać artykuły czy komentarze - jeśli mój następca na to mi pozwoli. Myślę, że w tej nowej sytuacji łatwiej mi nawet będzie otwarcie dzielić się swoimi spostrzeżeniami.
Jakie życzenia dla swojej gazety ma jej były już redaktor naczelny?
Aby gazeta i zespół jej dziennikarzy trwali jak najdłużej, by nie dali się przestraszyć lub zastąpić sztuczną inteligencją. Przyznaję, że jestem bardzo zaniepokojony tym, co się wokół nas dzieje. Koronawirusem, ale też niektórymi decyzjami tych, którzy nami rządzą. Tym większą nadzieję pokładam nie w parlamentarnej opozycji, lecz właśnie w mediach i dziennikarzach. Tam, gdzie trzeba, w tym trudnym okresie należy władzy pomagać. Ale też stawiać jej zdecydowany opór, gdy działa niedemokratycznie lub po prostu głupio… Dziś życzmy sobie zdrowia, z resztą sobie poradzimy.