Dziś studiować może każdy, potrzebne są tylko chęci
Decyzje o wyborze studiów nie są do końca przemyślane. Gorąco namawiam kandydatów, by zadali sobie pytanie, co umieją i czego chcieliby się uczyć. To kluczowe pytania - mówi prof. dr hab. Ryszard Koziołek, prorektor ds. kształcenia i studentów Uniwersytetu Śląskiego.
O czym świadczy cytat z poradnika dla maturzystów: „Nawet jeśli wybierzesz studia, które po pół roku okażą się niewypałem, zawsze możesz je zmienić!”? O niedojrzałości, rozczarowaniu? Wiadomo, że jedna trzecia studentów odpada po pierwszym semestrze.
Przyczyną rezygnacji może być błędne wyobrażenie, czym są wybrane studia i jakie wymagania będą stawiane studentom. Rezygnacja po pierwszym semestrze może świadczyć o rozczarowaniu, ale bardziej o tym że decyzja o wyborze kierunku studiów nie była przemyślana. Dlatego gorąco namawiam kandydatów, by zadali sobie pytanie, co już umieją i czego chcieliby się dalej uczyć.
Nauka stała się towarem pięknie opakowanym. Czy uczelnie nie przesadzają z ilością specjalizacji, którymi chcą „kupić” studentów? UŚ dwukrotnie zwiększył ilość kierunków w ostatnich 10 latach.
Świat na zewnątrz uniwersytetu zmienia się szybko, przybyło wiele nowych zawodów, które wymagają nowych kompetencji. Na UŚ pomnożenie oferty nastąpiło m.in. na filologiach obcych, gdzie łączymy, na przykład, język angielski z językami rzadszymi, jak chiński, turecki czy japoński, co zwiększa szanse absolwentów na rynku pracy. To pomnożenie nie jest podyktowane chęcią „złapania” studenta, ale zaoferowania mu jak największego wyboru z perspektywy jego planów zawodowych. Oczywiście, że chcemy, aby jak najwięcej kandydatów przyszło na naszą uczelnię, ale dlatego, że mamy dla nich ciekawą, nowoczesną ofertę kształcenia, infrastrukturę i świetną kadrę.
Jak pan ocenia obecność na politechnice takich kierunków, jak pedagogika czy filologia?
Sceptycznie. Uczelnie techniczne mają ogromny potencjał, budowany latami, wspierany preferującą je polityką ministerstwa i nie muszą sięgać po kierunki, które są domeną uniwersytetów. Winę za tę sytuację ponosi także Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego uzależniając finansowanie uczelni od ilości studentów.
Im więcej studentów, tym więcej pieniędzy dostaje uczelnia. To zły sposób finansowania?
Uważam ten system za niekorzystny dla jakości kształcenia. Uczelnie powinny starać się przyciągać do siebie jak największą ilość kandydatów, ale to nie znaczy, że trzeba doprowadzić do dyplomu wszystkich, którzy zostaną przyjęci. Studenci powinni oczekiwać wysokiego poziomu kształcenia, a my mieć możliwość stawiać im wymagania.
Jeśli szkoły kształcą coraz gorzej, co wynika też z kontroli NIK-u, to uczelnie, aby utrzymać studentów, będą wymagać coraz mniej?
Mamy znacznie więcej młodych ludzi na studiach niż mieliśmy 20 lat temu. Ta liczba zwiększyła się ponad czterokrotnie i choć nieco spadła, dziś studiuje ponad 40 proc. młodych ludzi. Ten skok edukacyjny musiał się odbić na średnim poziomie kandydata, ale i tak to dobry trend, ponieważ do średniej europejskiej wciąż sporo nam brakuje.
Powszechność kształcenie jest korzystniejsza od tej elitarności, która była kiedyś?
Otwartość nie wyklucza elitarności kształcenia. Nie tęsknię do egzaminów wstępnych. Próg maturalny jest wystarczający przy rekrutacji na większość kierunków. Chciałbym, żeby uniwersytet publiczny, bo o takim mówimy, był rzeczywiście dobrem publicznym, to znaczy, żeby obywatel mógł się w nim kształcić bez stawiania mu poważniejszych barier. Natomiast, kiedy już zacznie studiowanie, wymagania prowadzące do uzyskania dyplomu powinny być wysokie, bo zgodnie z nazwą, to jest wyższe wykształcenie.
Z jakiego powodu na wstępie poprzeczka powinna być ustawiona stosunkowo nisko?
Bo wolny dostęp do kształcenia jest wielką wartością cywilizacyjną. A jednym z wielu konkretnych powodów jest gigantyczny rynek korepetycji, które wpływają na wyniki matury. Nie chciałbym, żeby na prawo, anglistykę czy medycynę mogli iść tylko ci uczniowie, których rodziców stać na opłacane wysoko korepetycje. Wolę stworzyć gorzej przygotowanemu kandydatowi możliwość nadrobienia braków w pierwszym semestrze czy na pierwszym roku, jeśli tylko jest silnie zdeterminowany, żeby poważnie studiować. Trzeba mądrym finansowaniem wspierać uczelnie w zapewnianiu studentom coraz lepszej jakości kształcenia.
W jaki sposób?
Należy powiązać finansowanie z całym cyklem kształcenia. Uczelnia powinna móc stawiać wymagania studentom nie obawiając się, że jeśli 20 lub 30 proc. zrezygnuje, to proporcjonalnie zmniejszy się finansowanie. To dawałoby uczelniom pewien spokój i byłoby sygnałem, żeby trzymać poziom. W tej chwili nie ma zachęty finansowej do utrzymywania wysokiego poziomu studiów.
Resort oświaty zapowiada głębokie reformy. Jakie oczekiwania wobec tych zmian ma szkolnictwo wyższe?
Od dłuższego czasu wyrażamy spore rozczarowanie modelem kształcenia ponadgimnazjalnego, zresztą jesteśmy w tym zgodni z wieloma nauczycielami uczącymi w tych szkołach. Generalnie kształcenie w szkole średniej jest nastawione na uzyskanie jak najlepszego wyniku na maturze, bo to matura decyduje o przyszłym losie absolwenta, jeśli chodzi o wybór studiów.
Uczniowie koncentrują się na umiejętnym rozwiązywanie testów, a nie na myśleniu?
Dlatego musimy przywrócić rangę kształcenia ogólnego. Nie chodzi tylko o nabywanie umiejętności do rozwiązania egzaminu maturalnego, ale takie budowanie tego egzaminu, żeby on od pierwszej klasy uczył myślenia, premiował zdolność kojarzenia zjawisk z różnych dyscyplin, premiował systematyczne i trwałe nabywanie wiedzy i umiejętności. Nie sądzę, żeby wystarczyło samo wydłużenie liceum o rok. Potrzebna jest zmiana modelu kształcenia.
Z prognoz demograficznych wynika, że do 2020 r. liczba maturzystów będzie malała. Uczelnie dalej będą obniżać wymagania?
Nie mogą tego robić w nieskończoność, ale też kryzysowe sytuacje zawsze wymuszają jakieś korzystne zmiany: nową ofertę kierunków, modyfikacje programów, rewizje sposobu kształcenia, większą troskę o zatrudnialność absolwentów. Duże, dobre uczelnie, jak nasza, mogą wyjść z tego kryzysu mocniejsze, co zresztą pokazuje nasz tegoroczny skok w rankingu polskich uczelni oraz znalezienie się pośród tysiąca najlepszych uczelni na świecie.
Spada liczba studentów zaocznych, płatnych. Jakie będą tego konsekwencje?
Studia niestacjonarne są istotnym uzupełnieniem budżetu uczelni, więc będzie to wymagało szukania innych źródeł jego zrównoważenia. Mogą to być płatne studia podyplomowe, które jako „studia szybkiego reagowania” łatwiej odpowiedzą na edukacyjne potrzeby tych, którzy już są na rynku pracy i chcą podnieść swoje kwalifikacje.
Osoby z wyższym wykształceniem są skuteczniejsze na rynku pracy. Stale maleje ilość zarejestrowanych w urzędach pracy absolwentów szkół wyższych, a więc studia nadal są „polisą od bezrobocia”. Nie zawsze jednak ta praca jest zgodna z kierunkiem ukończonych studiów.
2013 rok - 3.462 bezrobotnych z wyższym wykształceniem na ogólną liczbę bezrobotnych ponad 208 tys.
2014 rok - 2.662 absolwentów bez pracy
2015 rok - 2.143
2016 rok - 1.943.
Mowa jest o absolwentach, którzy nie znaleźli pracy w ciągu 12 miesięcy od dnia ukończenia nauki.