Dzwonnicy z Wawelu znają klucz do serca Zygmunta
Dzwon-staruszek we wtorek obchodził urodziny. Skończył - bagatela - pół tysiąca lat. Poznajcie tych, którzy wiedzą, jak rozkołysać najsławniejszy dzwon w Polsce.
Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego się tym zajmują. Czym się kierują w staraniach o wejście w poczet wawelskich dzwonników? Świadomością uczestnictwa w historycznych chwilach? Chęcią sprawdzenia się, pokonania własnych słabości, gdy na przykład trzeba ciągnąć stwardniałe od mrozu liny? Szansą na nietypową, niezwykłą przygodę? Rodzinnymi dzwonniczymi tradycjami?
Na pewno najważniejsza nie jest motywacja finansowa. - Od będącego naszym zwierzchnikiem proboszcza katedry dostajemy w formie tzw. dzwonnego po 30 zł, szkolący się po 20 zł - informuje dzwonnik Maciej Głód.
Wawelska dzwonnicza grupa otrzymuje w sumie roczne wynagrodzenie mające być dzisiejszą równowartością grzywny srebra, którą wypłacano w dawnych wiekach cechowi cieśli za roczne dzwonienie i opiekę nad Zygmuntem.
Dzwonnicy „z marszu”
Maciej Głód pociąga za sznury tego królewskiego dzwonu od 1981 roku. Dzwonnikiem stał się w sposób niewątpliwie niespodziewany. Otóż pewnego dnia kolega z pracy, nie mówiąc, o co chodzi, umówił się z nim w Zielone Świątki pod wawelską katedrą. Na miejscu okazało się, że chodzi o... dzwonienie „Zygmuntem” - i to za kilkanaście minut. Maciej Głód bez namysłu przystał na tę propozycję. Na szczegółowe instrukcje nie było już wiele czasu.
- To duże przeżycie, ale też takie pierwsze dzwonienie mocno męczy. Człowiekiem poniewiera w różne strony, a trzeba przy tym uważać, by nie zgubić rytmu. Z trudem zszedłem z wieży na dół, tak potwornie bolały mnie uda - wspomina swój debiut sprzed 40 lat.
Podobnie jak Maciej Głód - również „z marszu”- związał się z Wieżą Zygmuntowską starszy Bractwa Dzwonników Wawelskich, prof. Marcin Biborski (archeolog, konserwator zabytków, wykładowca uniwersytecki), autor wydanej ostatnio, bogato ilustrowanej publikacji „Dzwoniąc Zygmuntem. Ze wspomnień wawelskiego dzwonnika”.
Jak opowiada, na drugi dzień po wyniesieniu kardynała Wojtyły na Stolicę Piotrową dostał od jednego z kolegów niespodziewaną propozycję podzwonienia Zygmuntem, jako że pojawiły się problemy ze skompletowaniem dzwonniczej grupy. W dniu historycznego konklawe nie było szans na dzwonienie z racji zamkniętych od popołudnia wejść na wzgórze wawelskie.
Propozycję przyjął.
Mimo olbrzymich emocji nie miał wpadki przy debiutanckim pociąganiu za sznury, nie licząc lekko zdartej skóry z dłoni.
Od 1978 roku na koncie Marcina Biborskiego uzbierało się już ponad tysiąc dzwonień. - Niedawno to podliczałem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że aż tyle - kwituje.
W duecie, w kwintecie
I Maciej Głód, i Marcin Biborski zachęcili też innych, przede wszystkim bliskich, do pójścia ich śladem. I tak na przykład dzwonnikiem został zmarły w ubiegłym roku brat Macieja - Wojciech. Kilkunastoletni wówczas syn Macieja, Jakub, mógł więc podpatrywać w akcji ojca i stryja. Jak nie bez satysfakcji informuje Głód-senior, syn został niedawno wyróżniony złotą odznaką „Dzwonnika Zygmunta”. Do jej otrzymania niezbędny jest 20-letni (co najmniej) staż i udział w minimum połowie dzwonień.
Kandydaci na wawelskich dzwonników obecnie muszą być pełnoletni. Po trzech latach terminowania pod okiem starszych, doświadczonych dzwonników i co najmniej pięćdziesięciu dzwonieniach, mogą zostać pełnoprawnymi dzwonnikami wawelskimi.
Ojcowsko-synowskich duetów w ok. 35-osobowej grupie wawelskich dzwonników jest zresztą więcej. W przypadku Marcina Biborskiego w ślady ojca poszło czterech jego synów.
W gronie wawelskich dzwonników znajduje się również kobieta. Pani Barbara Szyper z wykształcenia jest historykiem sztuki, ale w tym przypadku istotniejsze wydają się jej doświadczenia taternicze.
Zaszczytna ciężka praca
- Można zostać prezydentem miasta, kraju, ale chyba trudniej zostać dzwonnikiem wawelskim - pół żartem, pół serio zauważa Marcin Biborski. - Nie mamy potrzeby sporządzania ogłoszeń w rodzaju „Poszukujemy silnych zdrowych mężczyzn” - dodaje.
W przeszłości różnie to wyglądało, bywały chude lata, gdy trzeba było wspierać się osobami z tzw. łapanki. Obecnie nie ma tego problemu, chętnych do wspinania się jako dzwonnik po 144 schodkach Wieży Zygmuntowskiej nie brakuje.
Co prawda, by zostać wawelskim dzwonnikiem, nie trzeba siły jak Pudzianowski, ale chuchro niewiele tu zwojuje.
- Opowieść o tym, jak 13- letni Staś Wyspiański z trzema kolegami rozkołysał i podzwonił Zygmuntem to tylko miła legenda - mówi Biborski. - Zaprosiliśmy na Wieżę Zygmuntowską czwórkę silnych i sprawnych gimnazjalistów. Nie za wiele wskórali. Dzwon, co prawda, rozkołysali, lecz nie udało im się wydobyć z niego dźwięku. Poszło im lepiej dopiero gdy chwycili za linkę przyczepioną do serca i zaczęli energicznie nią potrząsać. Najprawdopodobniej w podobny sposób dzwonił też z kolegami Staś Wyspiański - Marcin Biborski wspomina przeprowadzony eksperyment.
Jego zdaniem, najlepiej, gdy dzwonnikiem jest średniej siły mężczyzna, który myśli i potrafi zgrać się z grupą, by dzwon bił równo.
Lin jest 12, tylu też powinno być dzwonników. W zasadzie każdy z nich ma swoje stałe miejsce przy linach. Może się jednak zdarzyć, iż niespodziewanie nie ma kompletu, a na uzupełnienie składu brakuje już czasu. Najsprawniejsi i najsilniejsi muszą wtedy obsługiwać po dwie liny.
Bycie wawelskim dzwonnikiem to zaszczyt okupiony ciężką nieraz pracą. Coś za coś.
Od wielkiego dzwonu
W dawnych wiekach Zygmunt rozbrzmiewał nawet i ponad sto razy w roku. Znane powiedzenie „od wielkiego dzwonu” raczej nie przystawałoby więc do ówczesnych dzwonniczych realiów. Z czasem jednak Zygmunt zaczął dzwonić rzadziej. W ostatnich latach można go usłyszeć 20-25 razy w roku, przede wszystkim podczas świąt kościelnych i z okazji ważnych wydarzeń. Towarzyszył na przykład sprowadzeniu do wawelskiej nekropolii prochów Kościuszki, Mickiewicza czy Słowackiego, a w czasach nam już współczesnych - gen. Sikorskiego. Witał i żegnał pielgrzymującego do ojczyzny papieża-Polaka. Zadzwonił po przyjęciu Polski do UE.
Swoją drogą - ciekawe, czy usłyszelibyśmy Zygmunta po zdobyciu przez naszych futbolistów mistrzostwa świata...
A w ostatni wtorek, 13 lipca - dokładnie w swoje 500-lecie - zadzwonił (i to dwukrotnie) na swoją własną chwałę, uczcił swój jubileusz. A co?
Król dzwonów
W drugiej połowie XIX w. wawelska kapituła katedralna określiła długość dzwonienia na osiem minut. Tak jest do dzisiaj, jakkolwiek zdarzają się odstępstwa. - Na przykład po odejściu Jana Pawła II dzwoniliśmy przez 27 minut dla uczczenia 27 lat pontyfikatu - przypomina Marcin Biborski.
Jeszcze dłużej dzwoniono w trakcie pogrzebu Lecha i Marii Kaczyńskich w 2010 roku.
Najkrócej natomiast w Boże Narodzenie 2000 roku, kiedy miał miejsce „zawał” serca dzwonu. Szybko jednak udało się odlać nowe i na Wielkanoc następnego roku znów usłyszeliśmy Zygmunta.
W 2000 roku Zygmunt utracił miano najcięższego dzwonu w kraju - ustąpił pierwszeństwa dzwonowi Maryja Bogurodzica w Licheniu. Ale Zygmunt nadal jest królem polskich dzwonów. Mało tego, w opinii wielu (nie tylko polskich) ekspertów jego dźwiękom nie dorównuje żaden z europejskich, a nawet pozaeuropejskich dzwonów.
Zygmunt, zdaniem specjalistów, jest obecnie w co najmniej dobrej kondycji. I w takiej powinien też być w następnym 500-leciu. Ba, nawet w następnych tysiącleciach. I tego należy Zygmuntowi życzyć.