Ebola - zmowa złych duchów. Czy na pewno? [INTERAKTYWNA MAPA]
Nieszczęściem Afryki jest to, że większość mieszkańców nie ma i nie chce mieć pracy - mówi śląski podróżnik Tadeusz Biedzki. Wrócił właśnie z żoną z krajów dotkniętych ebolą. Dotarli tam nielegalnie, jako jedyni Polacy. Jesienią ukaże się nowa książka Biedzkiego.
Skąd pomysł, by w czasie tak niebezpiecznym udać się w podróż do państw dotkniętych epidemią eboli?
Jak zwykle z ciekawości, bo nigdy w tej części kontynentu nie byłem. Poza tym chciałem zobaczyć, jak to jest z ebolą. Wydawało mi się, jak znam Afrykę, że relacje, które do nas docierały, nie oddawały w pełni prawdy. To się potem potwierdziło. Szczegóły opiszę w mojej nowej książce, która ukaże się jesienią.
Wyruszył pan śladem eboli, dokąd udało się dotrzeć?
W Gambii, Senegalu i Gwinei Bissau byliśmy legalnie. Natomiast do Gwinei, Sierra Leone i Liberii musieliśmy przedostać się przez „zieloną granicę”, bo uzyskanie wiz było prawie niemożliwe. Popłynęliśmy więc z Bissau do Gwinei z powracającymi do domu rybakami z Ghany, którzy zabrali nas na łódź i bez najmniejszego problemu wysadzili na plaży. Nikt nie interesował się nami, nie sprawdzał dokumentów. Potem, z rybakami z Gwinei, zabraliśmy się łodzią do Sierra Leone. Następnie podróżowaliśmy ciężarówką i samochodami. W Sierra Leone pomógł nam pewien Polak, awanturnicza postać, ale o nim więcej w książce. Mogę tylko powiedzieć, że chodzi o diamenty. Z Sierra Leone do Liberii nie chcieli nas już zabrać rybacy - nic dziwnego, jest tam sporo wojska, liczne patrole amerykańskie i Bóg jeden wie jeszcze jakie, więc musieliśmy sobie inaczej poradzić. Ponieważ w Afryce każdy kogoś zna, ma swojego kuzyna, który ma kuzyna, a ten też ma kuzyna itd. udało się sprawić, że przeszliśmy wpław przez rzekę Mano z przemytnikami. Nota bene też zostałem szmuglerem, bo mieli trochę za dużo toreb i poprosili, bym zabrał jedną.
Co było w tej torbie?
Wolę nie wiedzieć, nie zaglądałem, nie pytałem.
Co wam groziło podczas takiej nielegalnej przeprawy?
Teoretycznie dużo, bo po pierwsze, byliśmy tam nielegalnie, a po drugie, gdyby okazało się, że np. w torbach były narkotyki, mogłoby się to skończyć karą śmierci. Ale to tylko teoretycznie, bo w praktyce tam nikt nie pilnuje granic. W dżungli jest to prawie niemożliwe. Gdyby jednak pojawił się jakiś patrol, to zwykle takie "drobne" problemy rozwiązuje parę dolarów. W poważniejszych wypadkach dziesięć, a dwadzieścia ostatecznie kończy niemal każdy problem. Pod warunkiem, że potrafimy się targować. Pieniądze w Afryce załatwiają naprawdę absolutnie wszystko. Płaciliśmy więc łapówki m.in. policji, by przejechać przez zapory policyjne z kamieni lub pni drzew, których pełno na drogach. W Europie nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo inna jest czarna Afryka. Nie można jej mierzyć naszą skalą wartości. Tam np. nikt się nie spieszy. Gdy zapytać, kiedy przyjedzie autobus, zawsze usłyszy się odpowiedź: jak przyjedzie. Żeby tam funkcjonować trzeba nauczyć się cierpliwości Afrykanów. Oni mówią: wy macie zegarki, a my mamy czas.
Kiedy poczuliście z żoną, że jesteście w miejscach zagrożonych ebolą?
Pierwsze „teoretyczne” spotkanie z ebolą mieliśmy po wylądowaniu w stolicy Gambii. Przed wejściem do budynku lotniska spryskano nam ręce płynem odkażającym, a potem mierzono gorączkę. Na marginesie, gdy wracaliśmy z Afryki, lądując w Barcelonie, nikt takich procedur nie powtarzał. A właśnie wtedy powinno się sprawdzać. Kiedy w Senegalu zatrzymaliśmy się w miasteczku, biedniejszym i brzydszym niż najbiedniejsza polska wieś, wszędzie wisiały plakaty ostrzegające przed ebolą, choć w Senegalu był tylko jeden przypadek. Im bliżej krajów z rzeczywistą epidemią, czyli Gwinei, Liberii i Sierra Leone, tym więcej było plakatów i ostrzeżeń. Pierwsze prawdziwe spotkanie ze strachem przed ebolą odbyło się w Sierra Leone, gdy musieliśmy przejść przez bagna i lasy namorzynowe, by dotrzeć do wioski. W niej animiści tego dnia zabili koziołka w ofierze i odprawiali obrzędy ofiarne w intencji niedopuszczenia do epidemii w ich wiosce. Oni naprawdę nie wierzą, że ebola to choroba roznoszona przez wirusy, uważają, że jej przyczyną jest zemsta złych duchów, albo innych ludzi, którzy namówili duchy przodków, by sprowadzili chorobę. Tak myśli większość mieszkańców Sierra Leone i Liberii. Niektórzy obwiniają nawet lekarzy.
Nam, Europejczykom, trudno w to uwierzyć.
To kolejny dowód, że Afryka jest inna. Wysłuchałem tam wielu strasznych opowieści np. o kopalni diamentów na północy kraju, do której właściciele nie wpuścili lekarzy ani sanitariuszy i zmarło tam w krótkim czasie prawie 130 osób. W Kenemie, trzecim co do wielkości mieście Sierra Leone, przysiadł się do nas miejscowy lekarz. Białych turystów tam w tej chwili w ogóle nie ma, więc byliśmy atrakcją. Opowiadał, że jak przyjechał w połowie 2014 roku do miasta, to w szpitalu nie było wody, chorzy nie mieli co jeść, o lekach nie wspominając, więc był bardziej pocieszycielem umierających niż lekarzem. Nie płacono też personelowi. W szpitalu doszło do buntu grabarzy, którzy nie chcieli wynosić za darmo ciał i na znak protestu dwa trupy położyli przed szpitalem, a jednego przed gabinetem dyrektora. Różne takie historie znajdą się w książce.
Spotkał pan chorych osobiście?
Tak, w Gwinei, gdy już wracaliśmy, wynieśli z dżungli chorych na skraj drogi. Czekali z policją na sanitariuszy. Zrobiłem zdjęcia, ale w Liberii na robienie zdjęć chorym na ebolę trzeba pisemnej zgody… ministra zdrowia. Policja zażądała okazania paszportów i oddania aparatu. Skłamałem, że dokumenty zostały w hotelu. Skończyło się na zabraniu karty z cennymi zdjęciami. Nie zdecydowałem się na próbę odzyskania, bo zbyt wiele miałem na sumieniu. A chorzy wyglądali strasznie, cali w pęcherzach, krwawych wybroczynach, wymiotowali krwią. Nie zapomnę tego widoku.
Nie bał się pan, że zachoruje?
Nie tak łatwo się zarazić, to kolejny mit, ale nie powiem, wystraszyłem się solidnie po spotkaniu z sanitariuszem w Monrowii, pracującym w miejscowym centrum eboli. Zjedliśmy wspólnie kolację, wysłuchałem jego opowieści, a potem on zrobił się bardzo wylewny i serdecznie mnie wyściskał na pożegnanie. Jak to Afrykanie. Zmroziło mnie, bo przecież tego samego dnia wynosił trupy, nosił chorych. No, ale wiem, że dalej jest zdrowy, więc jest ok. Zresztą zrobiłem już sobie kwarantannę, tak, że, drodzy znajomi, nie musicie już mnie unikać.
Jaki obraz Afryki wyłania się po tej pana kolejnej podróży?
Przygnębiający. To jedyny kontynent, który się nie rozwija. Pomoc płynie tam od lat ze świata, ale rzecz nie polega na jej ciągłym udzielaniu, tylko na tym, by Afrykanie zechcieli pracować. A oni nie potrafią i nie chcą pracować. To, a nie ebola jest prawdziwym nieszczęściem Afryki. I to, że tam jest ciepło i łatwo można przeżyć bez pieniędzy.
Jest pan biznesmenem. Prowadziłby pan tam interesy?
Nie, tam można robić biznes tylko jak ma się gwarancje rządowe. Tę zasadę stosują zachodni przedsiębiorcy. Inaczej można stracić majątek.
O jakiej Afryce przeczytamy jesienią w pana najnowszej książce? Co takiego ujawni pan, o czym nie wie świat?
Telewizje dają nam obraz 15 sekund dramatu, ja postaram się pokazać korzenie tego dramatu, związać go z miejscową mentalnością, przeniknąć głębiej niż robią to migawki kamer wysłanych miejscowym dziennikarzom przez wielkie światowe stacje tv. Chcę pokazać Afrykę w czasach zarazy poprzez ludzi, ich historie, mentalność, sposoby postępowania powiązane w całość. Będzie to pierwsza w Polsce, a może i w Europie, reporterska książka o tym regionie w czasie epidemii eboli.
Dotarł pan do wioski, w której zaczęła się ebola, jak pan myśli, skąd wziął się ten wirus?
Tego na pewno chyba jeszcze nie wie nikt. Według oficjalnych danych roznoszą go nietoperze, mówi się też o małpach. Krążą jednak różne teorie spiskowe o tym, że ebola została celowo wyprodukowana i rozpowszechniona po to, żeby wystraszyć Zachód, no i żeby móc wyprodukować szczepionkę, na której potem zarobi się miliardy.
Oskarża pan o ebolę koncerny farmaceutyczne?
O nie, ja nic takiego nie twierdzę, tylko mówię, że krążą teorie spiskowe, ale np. z Sierra Leone wyrzucono pewne laboratorium amerykańskie. Afrykanie twierdzili, że "produkowano" tam tego wirusa. Nie znam się na tym, ale nie odrzuciłbym tych teorii w całości. Pewien liberyjski lekarz, dla przykładu, leczył ebolę chlorkiem magnezu i to podobno ze skutecznością 90 proc. Myśmy zresztą od razu go kupili i zażywali. Ów lekarz zaprezentował wyniki badań organizacji "Lekarze bez granic". Najpierw był entuzjazm z ich strony, a po dwóch tygodniach zabroniono mu tak leczyć. Dlaczego, skoro innego leku nie było? Afryka kryje wiele tajemnic.
Tadeusz Biedzki
przedsiębiorca i podróżnik. W latach 70. i 80. dziennikarz "Polityki" i "Przeglądu Tygodniowego". Po upadku komunizmu redaktor naczelny "Trybuny Śląskiej", a także przedsiębiorca i właściciel kilku firm. Od dwudziestu lat podróżuje z plecakiem po świecie. Fascynuje go egzotyka i Trzeci Świat. Autor książek podróżniczych m.in. poświęconych Afryce: „Sen pod baobabem”, „Zabawka Boga” i „Dziesięć bram świata”.
Zobaczcie na mapie dokąd i czym podróżował w Afryce Tadeusz Biedzki