Edwarda Jancarza nie ma już z nami 25 lat
„Talent, jakiego jeszcze nie było” - prawie pół wieku temu pisały gazety, gdy Edward Jancarz wskoczył na podium mistrzostw świata. Już kilka miesięcy po jego śmierci odbył się memoriał poświęcony „Eddy’emu”. Dziś legendarny zawodnik ma także swoją ulicę, stadion oraz pomnik w Gorzowie.
- To był niesamowity figlarz. Kiedyś między sezonami pojechał z Zenonem Plechem na Antypody. Oni bardzo często mieszkali u znajomych ludzi. I pewnego razu gościli u gospodarza, który miał drzewa pomarańczowe. W nocy wzięli słomki do picia. Wbili je w rosnące na drzewach owoce i wypili cały sok. Gdy gospodarz rano spojrzał na drzewa, zobaczył tylko zwiędnięte pomarańcze – opowiada nam Jan Delijewski, który upamiętnił Edwarda Jancarza już ponad 30 lat temu, pisząc „Życie na torze”.
Spisywanie historii zaczęło się na początku lat 80. Delijewski pracował wówczas w „Ziemi Gorzowskiej”. Tam zrodził się pomysł, by pisać o żużlowcu w odcinkach. Z czasem biografią „Eddy’ego” zainteresowała się Krajowa Agencja Wydawnicza.
- Książka została wydana w 30 tys. egzemplarzy. I nakład rozszedł się w całości! – mówi autor biografii. Z żużlowcem spotykał się kilkanaście razy w miesiącu, po kilka godzin dziennie. Towarzyszył mu przy różnych okazjach – w domu, w podróży, na stadionie. Jancarza mógł więc poznać doskonale. - Z poziomu był skryty. Sprawiał wrażenie nieprzyjaznego. A on był strasznie wrażliwy, bardzo delikatny. Twardy to on był jedynie na torze – mówi Delijewski.
Jerzy Synowiec, były prezes Stali Gorzów, karierę Edwarda Jancarza śledził od początku do końca. – On błyskawicznie wszedł do zespołu. To była połowa lat 60. Od razu było po nim widać, że to utalentowany zawodnik. Miał specyficzny styl jazdy. Jeździł w sposób… dystyngowany. Nie wyginał się na motocyklu, jak dziś robi to Bartosz Zmarzlik. Nie przepychał się między innymi rywalami, jak czynił to Piotr Świst – mówi Synowiec.
Z czarnym sportem Jancarz zetknął się już jako sześciolatek, w 1952 r. Został wtedy kibicem żółto-niebieskich. Jako nastolatek ujeżdżał WFM-kę na nadwarciańskich wertepach. Nie było nic dziwnego w tym, że zgłosił się do szkółki żużlowej Stali Gorzów. Zdziwił się za to trener Kazimierz Wiśniewski. Gdy zobaczył Jancarza – niskiego i szczupłego chłopca – powiedział: - Szczawik jesteś! Musisz nabrać ciała.
Szkoleniowiec dał mu jednak szansę. Jancarz pokazał, że umie jeździć ślizgiem kontrolowanym. Po dwóch miesiącach treningów zadebiutował w ekstraklasie.
Worek z medalami
Już w trzecim roku startów na żużlu 22-letni gorzowianin awansował do finału indywidualnych mistrzostw świata. W piątkowy wieczór – 6 września 1968 r. – osiągnął swój największy indywidualny sukces. Po 20 biegach zawodów miał 11 punktów. Tyle samo, co Giennadij Kurylenko ze Związku Radzieckiego. Potrzebny był wyścig dodatkowy o trzecie miejsce.
Jancarz został trzecim żużlowcem świata. „Polska sensacja na Ullevi”, „Talent, jakiego jeszcze nie było” – krzyczały tytuły w gazetach.
- Dla nas, kibiców, było to zaskoczenie. Polska była przecież daleko od światowego żużla – mówi Synowiec.
Od tej pory Jancarz był już niemal stałym uczestnikiem mistrzostw świata. W trakcie trwającej do 1986 r. kariery jedenaście razy awansował do finału indywidualnego czempionatu. Dziewięć razy reprezentował Polskę w drużynowych mistrzostwach świata (1 złoty medal, 2 srebrne, 4 brązowe). Siedmiokrotnie startował z orłem na piersi w mistrzostwach świata par (2 razy srebro i dwa razy brąz).
Sukcesy odnosił, oczywiście, także na krajowych torach. Dwa razy był indywidualnym mistrzem Polski, dwa razy mistrzem w parach. Zdobył Złoty i Srebrny Kask. Do tego worek medali w rozgrywkach ligowych. Nic dziwnego, że był uwielbiany przez kibiców.
Gdy w 1986 r. żegnał się z torem, by zobaczyć jego ostatni wyścig, na stadion żużlowy w Gorzowie przyszło kilkanaście tysięcy ludzi.
Takie same tłumy były też niecałe sześć lat później na gorzowskim cmentarzu. Edward Jancarz zmarł 11 stycznia 1992 po ciosie nożem, który w trakcie małżeńskiej sprzeczki zadała mu druga żona. Awantury w domu wynikały m.in. z tego, że ten, który pokonywał rywali na torze, nie potrafił pokonać swojego największego rywala w pozasportowym życiu – nałogu.
- Nikt wcześniej ani nikt później nie miał takiego pogrzebu – mówi Synowiec, który był wtedy prezesem Stali i organizował ceremonię. Na nekropolii przy ul. Żwirowej pojawiło się co najmniej 10 tys. osób.
Ówczesne władze Stali już wtedy pomyślały o upamiętnieniu zawodnika. „Wielki Eddy” został pochowany w centralnej części cmentarza. Jego pochówek otworzył aleję zasłużonych. Do tej pory jego grób to najczęściej odwiedzane miejsce wiecznego spoczynku w mieście. Widać to doskonale przy okazji 1 listopada. Przy żadnym innym grobie nie ma więcej zniczy.
Już kilka miesięcy po jego śmierci Stal zaczęła organizować Memoriał Edwarda Jancarza. Życie napisało do niego „mistrzowską” historię. W trzynastu dotychczasowych edycjach na podium zawsze stawał zawodnik, który w swoim dorobku miał złoty medal mistrzostw świata. Pierwszym zwycięzcą tej imprezy został Hans Nielsen, który najlepszym żużlowcem globu był czterokrotnie. W ostatnią środę Duńczyk przyjechał do Gorzowa, by odsłonić tablicę z odciskiem swojej dłoni. Dzisiejsze władze Stali postanowiły bowiem, by na trasie prowadzącej od mostu Staromiejskiego na stadion zrobić aleję zwycięzców Memoriału Edwarda Jancarza.
- Pamiętam zawody par, w których Jancarz wyprzedził mnie na mecie. Do dziś zastanawiam się, czy rzeczywiście ten bieg wygrał – mówił Nielsen.
W środę swoją tablicę odsłonił także Patryk Dudek, który zawody poświęcone „Eddy’emu” wygrał w zeszłym roku. Ma chrapkę na to, by już w tę niedzielę wynik powtórzyć. XIV Memoriał Edwarda Jancarza rozpocznie się o 16.30.
Stadion, ulica, pomnik
Nazwisko najbardziej utytułowanego gorzowskiego żużlowca można w Gorzowie spotkać jeszcze w wielu innych miejscach. W 1997 r., przy okazji 5. edycji memoriału, gorzowski stadion przy ul. Śląskiej dostał imię Jancarza. Pamiątkową tablicę przy wjeździe od ul. Kwiatowej odsłaniał Zenon Plech.
- Powstała z granitu z mojego własnego kominka w domu – mówi Synowiec. Postać legendy gorzowskiego żużla postanowił z przyjaciółmi upamiętnić jeszcze kilka razy.
Kilkanaście lat temu namówił władze miasta, by imieniem Jancarza nazwać nową ulicę, która powstała w sąsiedztwie dworca autobusowego. Z kolei w 2005 r. w centrum miasta został odsłonięty pomnik „Eddy’ego”. Dziś to jedna z atrakcji miasta. Choćby z tego powodu, że przedstawia zawodnika na motocyklu. Przy pierwszym pomniku żużlowca w Polsce zdjęcia robią sobie nie tylko gorzowianie.
- Podobało mi się w Edku to, że choć był wielką gwiazdą, to był też lokalnym patriotą. Nie zapominał miejsca, z którego się wywodził oraz ludzi tam mieszkających. Często słyszałem, gdy mówił: „To mój ziomek z Ulimia”. Tego, że pochodził z podgorzowskiej wsi, on się nie wstydził. On się tym chlubił! – mówi nam Marek Towalski, młodszy o dziesięć lat od Jancarza były zawodnik Stali Gorzów.
W pamięci ma obrazy Jancarza, który bardzo lubił dzieci. – Choć nie miał własnych, to po meczu zawsze na ręku miał jakiegoś malucha. Gdy rodzice przychodzili z nimi po autograf, on nawiązywał kontakt z dziećmi – wspomina Towalski.
Jego zdaniem, gdyby nie problemy i śmierć Jancarza, prawdopodobnie nie byłoby lepszego szkoleniowca od „Eddyego”: - On, z racji doświadczenia, sam mógł wyjechać na próbę toru przed zawodami, ale pozwalał mi na nią wyjechać. To, jak należy dobrać przełożenie w motocyklu, widział obserwując moją jazdę. Był bardzo dobrym obserwatorem i umiał przekazać wiedzę. Pewnego razu na zawodach w Austrii przywaliłem w płot. Od razu wiedział, że wynikało to z tego, że straciłem koncentrację – dodaje Towalski, który często jeździł z Jancarzem w jednej parze. Jemu też zapadły w pamięć zabawne scenki z udziałem Plecha i „Eddy’ego”: - Pewnego dnia Zenek schował się samochodzie Edka – żółtym fiacie 125. Gdy Jancarz ruszył i zaczął przyspieszać, to Plech zaczął stukać w bagażniku. Edek zatrzymał się, stuknął nogą w koło i pojechał dalej. Gdy znów zaczął przyspieszać, to Plech znowu zaczął stukać. Po jakimś czasie Jancarz wpadł na to, by otworzyć bagażnik. Wyskoczył z niego Zenek. Śmiechu było co niemiara.