Edyta Wilk z Sanoka podzieliła się życiem z Martiną. To jej genetyczna bliźniaczka ze Słowacji
To niesamowite uczucie, gdy myśli się, że druga osoba nosi w sobie cząstkę mnie, że nadal żyje - mówi Edyta Wilk z Sanoka, która uratowała życie swojej genetycznej bliźniaczce ze Słowacji.
Nic nie zapowiadało, że dzień 12 grudnia 2013 roku będzie wyjątkowy. Córka Emilka wróciła z przedszkola. Dziecko przyniosło ze sobą ulotkę.
- Na ulotce była opisana historia biedronki, której w trakcie choroby zniknęły kropki, a inna biedronka się z nią nimi podzieliła. Natomiast z tyłu ulotki znalazłam informację, że nazajutrz w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sanoku organizowana jest akcja rejestracji dawców szpiku. Córka zapytała mnie o istotę choroby oraz o to, czy już zapisałam się do fundacji DKMS, żeby pomagać chorym ludziom
- wspomina Edyta.
Edyta wielokrotnie wcześniej oddawała krew, ale na tym jej pomoc się kończyła. Postanowiła, że następnego dnia pójdzie na uczelnię i zarejestruje się w bazie dawców.
- To córka zwróciła mi uwagę na fakt, że wcześniej o tym nigdy nie pomyślałam. Przeczytałam informacje o zasadach pobierania szpiku. Stwierdziłam, że zabieg jest bezbolesny, a oddanie szpiku nie spowoduje w moim organizmie żadnych negatywnych zmian. Myśl, że mogłabym komuś pomóc sprawiła, że na sercu zrobiło mi się cieplej. Byłam pewna, że nadszedł właściwy czas.
13 grudnia kobieta odprowadziła córkę do przedszkola, następnie wypełniła dokumenty rejestracyjne i pobrała wymaz z policzka. Kilka dni później o akcji zupełnie zapomniała. Niecałe dwa miesiące później otrzymała telefon z fundacji DKMS z zapytaniem, czy podtrzymuje swoją decyzję i nadal chce oddać szpik. Rozmowa trwała około 45 minut. Za tydzień znów skontaktował się z nią pracownik fundacji i skierował na badania do najbliższej przychodni zdrowia. Gdy przyszło potwierdzenie, że kobieta jest zdrowa i może zostać dawcą, nastąpiło przygotowywanie do przeszczepu osoby chorej. Edyta w tym czasie przeszła jeszcze mnóstwo dodatkowych badań. Procedura przygotowawcza do zabiegu trwała dwa miesiące.
Zmieniła styl życia
- Gdy tylko zakwalifikowali mnie do pobrania szpiku, postanowiłam dobrze się do tego przygotować. Bardzo racjonalnie podeszłam do swojego odżywiania, zaczęłam jeść ekologiczne warzywa, owoce i swojskie produkty. Wzbogaciłam dietę w niezbędne składniki i minerały. Chciałam też przekazać swojemu bliźniakowi genetycznemu pozytywną energię, dlatego codziennie oglądałam komedie i robiłam rzeczy, które sprawiały mi dużą przyjemność. Postanowiłam zrobić wszystko, aby osoba, której życie wisi na włosku, otrzymała ode mnie to, co najlepsze
- mówi.
22 kwietnia 2014 roku Edyta Wilk oddała szpik. W klinice w Krakowie spędziła około 7 godzin. Nie czuła bólu, była szczęśliwa, że już niedługo ktoś otrzyma od niej cenne lekarstwo, którego nie da się kupić za żadne pieniądze.
Po zabiegu od razu poszła na obiad. Wtedy zadzwonił telefon.
- To była pani z fundacji, która poinformowała mnie, że mój szpik leci już samolotem do potrzebującej osoby. Wtedy dowiedziałam się, że mam uratować o rok starszą ode mnie kobietę, która mieszka na Słowacji.
Ucieszyłam się bardzo, że mam siostrę bliźniaczkę. Zaproponowano mi, że mogę pisać z nią listy, na co oczywiście bez zastanowienia się zgodziłam.
O kontakcie osobistym nie było mowy, bo zgodnie z obowiązującym prawem, dawca i biorca mogą się poznać dopiero po dwóch latach od przeszczepu.
Kobiety pisały do siebie listy za pośrednictwem fundacji. Edyta pisała po polsku, Słowaczka w języku ojczystym. Następnie fundacja DKMS tłumaczyła je i odsyłała do adresatki. W listach nie mogło być żadnych danych adresowych ani innych informacji, które umożliwiłyby identyfikację którejś z nich.
-W pierwszym liście, który wysłałam do Martiny, bo tak ma na imię moja genetyczna bliźniaczka, napisałam jej, że mam nadzieję, iż wyzdrowieje i wkrótce się spotkamy. Wspomniałam jej również, że jestem mamą dwójki urwisów, lubię gotować i że to dzięki córce zdecydowałam się oddać szpik.
Jakby znały się od dawna
Kobiety korespondencyjnie wymieniały się informacyjnie praktycznie o wszystkim. Opisywały swoje zainteresowania, hobby, to, co w danej chwili przeżywają. Miały wrażenie, jakby znały się od dawna. Traktowały się jak przyjaciółki. Z utęsknieniem czekały na listonosza, który dostarczy im korespondencję.
- Pamiętam pierwszy list, jaki dostałam od Martiny. Był na dużej żółtej kartce, ozdobiony choinkami i kwiatuszkami. To nie były wyklepane z klawiatury znaczki, tylko własnoręcznie napisane litery. Dowiedziałam się wówczas, że Martina ma synka w wieku mojej młodszej córki, że jej mąż często jeździ do Polski w interesach i bardzo lubi zakopiańskie tereny
- wspomina Edyta.
Martina opowiedziała jej również, że na białaczkę chorowała od dwóch lat, zaś na szpik czekała kilka miesięcy. Zaczęła już tracić nadzieję, że znajdzie się odpowiedni dawca. A czasu było niewiele, bo lekarze dawali jej maksymalnie 6 miesięcy życia. Kobieta załamała się do tego stopnia, że wykupiła sobie na cmentarzu miejscu. Przygotowała się już na najgorszy scenariusz. Leczenie bardzo ją osłabiło, wypadły jej piękne, długie włosy.
- Martina niezwykle boleśnie przeżyła sytuację, gdy po chemii wróciła ze szpitala do domu, a jej syn jej nie poznał. Bał się własnej matki i przed nią uciekał -
opowiada Edyta.
Spotkanie w cztery oczy
Dwa lata minęły szybko. Stan zdrowia Martiny znacząco się poprawił. Kobieta odzyskała radość życia. Uwierzyła, że jest w stanie normalnie żyć i funkcjonować. Z fundacji DKMS kobiety otrzymały do siebie numery telefonów, adresy domowe i e-mail. Pierwsza odważyła się zadzwonić Martina. Rozmowa w ogóle nie była jednak możliwa, ponieważ kobiety przez cały czas ze wzruszenia płakały.
2 czerwca 2016 roku spotkały się w Sanoku.
- Od razu padłyśmy sobie w ramiona. Stałyśmy na chodniku przytulone do siebie chyba pół godziny, a wokół nas robiła się coraz większa kałuża z łez, których nie mogłyśmy powstrzymać. To niesamowite uczucie, gdy myśli się, że druga osoba nosi w sobie cząstkę mnie, że nadal żyje. Jestem szczęśliwa, że robiąc tak niewiele, bo tylko oddając szpik, uratowałam jej życie. Dzieci wciąż mają swoją ukochaną mamę, a mąż żonę. Tak niedużo przecież brakowało, a mogliby ją bezpowrotnie stracić
- wspomina Edyta.
Martina miała być w Sanoku tylko do wieczora, ale została na trzy dni. Edyta pokazała Słowaczce miasto i najbliższą okolicę. Martina była pod wrażeniem piękna okolicy.
Edyta wciąż mocno przeżywa historię, która ją spotkała. Opowiadając o Martinie, bardzo się wzrusza. Mimo że od oddania szpiku minęło już siedem lat, kobiety nadal mają ze sobą kontakt. Blisko 700 kilometrów, które je od siebie dzieli, w niczym im nie przeszkadza, aby co najmniej dwa razy w roku się spotkać. Umawiają się zarówno w Polsce, jak i na Słowacji. Chodzą po górach, zwiedzają ciekawe miejsca, poznają swoją kulturę.
- Bardzo często też do siebie dzwonimy, potrafimy ze sobą przegadać nawet kilka godzin. Nasze dzieci też uwielbiają ze sobą przebywać. Grzecznie się bawią, a bariery językowe w ogóle nie stanowią dla nich przeszkody
- mówi Edyta.
Edyta, gdyby jeszcze raz miała możliwość zostania dawcą, bez zastanowienia zgodziłaby się. Oprócz tego, że wciąż figuruje w bazie dawców, udziela się społecznie. Często prowadzi akcje rejestracji szpiku, w czasie których przekonuje ludzi, że naprawdę warto pomagać.
- Z tego, co się dowiedziałam, z zarejestrowanych przeze mnie osób 10 już oddało szpik. Kilka z nich znam osobiście. To dla mnie ogromna satysfakcja, gdy widzę, że to, co robię, ma sens.