Eksport polityków to przyszłość Polski. Tylko jak oni na swoje zegarki zarobią?
W tej dziedzinie, jak i zresztą w kilku innych, lepiej nam wychodził import niż eksport. Mowa o politykach.
Ściągaliśmy ich z zewnątrz, zwłaszcza w czasach wolnej elekcji, poczynając od protoplasty epoki gender króla Henryka Walezego, o którym jeden z polskich biskupów powiedział, że rządząc Polską, „będzie musiał raczej on się bać poddanych, a nie poddani jego”. I nie chodziło tylko o to, że nad Wisłą czekała na niego narzeczona starsza prawie o 30 lat. Ale z dobrego domu, bo Anna Jagiellonka. Potem bywało też różnie. Rządził nami na przykład Węgier Stefan Batory czy trójka ze szwedzkiego rodu Wazów (choć to też potomkowie naszego Zygmunta Starego). No i dwóch Sasów. Wszystko to de facto skończyło się rozbiorami. A eksport? Głównie Jagiellonowie, którzy porządzili sobie Węgrami i Czechami, że o mniejszych księstewkach nie wspomnę. Wtedy to był patent, by licznym potomkom z dobrych domów załatwić przyzwoitą fuchę, gdyż w Polsce król, wiadomo, mógł być jeden.
A teraz? Król też jest jeden i dużo bezrobotnych polityków. Oczywiście, patrząc na poczynania rządzących i opozycji, chciałoby się więcej, ale cóż... Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma - jak mawiał nieodżałowanej pamięci inżynier Stefan Karwowski. Jakaś część dawnej ekipy PO, jeszcze przed ich przegraną, bojąc się bezrobocia, ewakuowała się do Brukseli i Strasburga na etaty w UE. Zwłaszcza że ich wymagania finansowe były poważne, co ładnie ujęła była minister Elżbieta Bieńkowska w pamiętnym „... 6 tysięcy... Rozumiesz to? Albo złodziej, albo idiota... To jest niemożliwe, żeby ktoś za tyle pracował”. Więc na emigrację zarobkową udają się też inni polscy politycy związani z poprzednią ekipą. Tylko na Wschód. Najpierw Leszek Balcerowicz został przedstawicielem prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki w gabinecie ministrów Ukrainy, a także jego doradcą i współprzewodniczącym grupy doradców strategicznych do spraw reform. Niech im reformuje, czemu inni mają mieć lepiej.
Nie wiem dokładnie za ile, ale kolejny „eksport” może szokować. Otóż na Ukrainie pracę znalazł również Sławomir Nowak, kiedyś ulubieniec Donalda Tuska i w jego rządzie minister transportu. Zaproponowano mu tam funkcję szefa Państwowej Agencji Drogowej Ukrainy. Przyjął ją wraz z obywatelstwem. Co już trochę zadziwia, ale nie tak jak pensja. Otóż ma dostawać 10-12 tysięcy hrywien miesięcznie (1,5-1,8 tys. zł). Przecież przez rok cały będzie musiał pracować na zegarek, przez który wyleciał z naszego rządu. Ktoś wierzy, że za takie pieniądze ten lubiący pławić się w luksusach polityk pójdzie do pracy? I to do Kijowa. Chyba że nieoficjalnie za trochę większą kwotę na przykład komuś na Ukrainie będzie kładł kafelki czy podlewał ogórki lub pakował prezydentowi Poroszence czekolady w sreberka, gdyż jak wiadomo prezydent królem czekolady i jednym z najbogatszych Ukraińców został jeszcze przed prezydenturą? Przecież za podobne pieniądze pracują u nas obecni już krajanie ministra Nowaka, czyli nasi wschodni sąsiedzi zatrudniający się w Polsce w marketach, na budowach czy w warsztatach usługowych. To już jako Ukrainiec mógł i minister u nas zostać. Bliżej do żony i rodziców, którzy jak twierdził on sam i oni przed sądem, przez lata składali się na jego nieszczęsny zegarek. A tak to chłopina napoci się za parę groszy na rządowym wikcie. Jak to ludzie potrafią się poświęcać dla innych...
Ktoś naprawdę w to wierzy? Na Ukrainie to już z przekąsem mówią, że polskie pany wracają do Kijowa i do Lwowa. Spokojnie sąsiedzi, Balcerowicz wcale nie jest taki Chrobry, a Nowak chyba nie chciałby być Radziwiłłem zdrajcą.