Z kompozytorem Janem A.P. Kaczmarkiem rozmawia Tomasz Rozwadowski
Już w najbliższą sobotę w Gdynia Arena odbędzie się światowe prawykonanie pańskiego dzieła „Emigra - Symfonia bez końca“. Przyjechał Pan kilka dni temu na próby do Gdyni. W jakiej fazie są przygotowania do tego wydarzenia?
Muzyka jest oczywiście już napisana, teraz budujemy warstwę wizualną, która jest w tym widowisku bardzo ważna. Komponowanie jest dla mnie pracą głównie w sferze emocji, a życie emigranta, status emigranta, niesie za sobą wyjątkowe emocje. W mówieniu o emigracji nie da się używać pojęć analitycznych, trzeba odwoływać się do emocji, czerpać z nich i mówić za ich pośrednictwem.
Mówi Pan o stronie wizualnej „Emigry“. Czy widowisko operuje też tekstem literackim?
W widowisku nie ma libretta, nie ma dłuższych fragmentów tekstu. Pewne elementy tekstowe pojawiają się w wizualizacjach oraz w śpiewie chóru. Najwięcej mówi jednak sama muzyka oraz materiały wizualne, które zostały zaczerpnięte z archiwalnych fotografii i zapisów filmowych oraz ze zdjęć współczesnych.
Widowisko jest firmowane przez Muzeum Emigracji w Gdyni. Czy zwrócił się Pan do tej instytucji z pomysłem „Emigry“, czy propozycja wyszła ze strony muzeum?
Kompozycja została zamówiona u mnie przez Muzeum Emigracji, a pomysł wyszedł od dyrektor Karoliny Grabowicz-Matyjas. Zostałem zaproszony do Muzeum Emigracji i sama wizyta w nim była dla mnie ożywcza i inspirująca. Zbiory Muzeum Emigracji pokazują to zjawisko w całej swojej złożoności. Emigracja z Polski dokonuje się na skalę niekiedy masową od dwóch stuleci, bywała dobrowolna albo wymuszona, niekiedy przyjmowała formę brutalnych przesiedleń. Chłopi uciekali od nędzy, ale była też emigracja wyższych warstw, szlachty, arystokracji po Powstaniu Listopadowym czy masowa emigracja żołnierska po II wojnie światowej.
Pan jest emigrantem dobrowolnym.
Emigrowałem dobrowolnie i stopniowo. W roku 1989 wyjechałem do USA na stypendium, zasiedziałem się, zakorzeniłem w Kalifornii. Doceniłem wartość nowego życia. Każda emigracja, zwłaszcza inteligencka, zaczyna się od deklasacji o kilka poziomów. Potem odbudowa, pozycji kariery. Czasami się udaje. Z powodzeniem odbyłem w świecie lekcję dyscypliny i otwartości. Teraz wracam i dzielę się swoimi doświadczeniami.
Wrócił Pan do Polski na stałe?
Spędzam w Polsce dużo czasu, ale Los Angeles jest ciągle moją bazą. Najpierw założyłem w kraju Instytut Rozbitek myśląc o artystycznej edukacji na wzór amerykańskiego Sundance. Potem, zaraz po Oscarze, czyli po 2005 r. ta idea ewoluowała w festiwal Transatlantyk. Najpierw w Poznaniu, a teraz w Łodzi pokazujemy znakomite filmy fabularne i dokumentalne. Rozmawiamy o ważnych ideach. Polsce była potrzebna większa dawka globalnego punktu widzenia.
Teraz już nie jest?
Ta koncepcja jest aktualna. Świat jest przeładowany informacjami, zwłaszcza informacjami fałszywymi. Trzeba mieć przewodnika, by się po świecie poruszać. Chcemy pomagać w tym procesie.
W jakim stanie jest wpółczesny świat?
Jestem katastrofistą, jeśli chodzi o przyszłość świata. Mam prywatną teorię katastrofy, która zmusi nas do zreformowania naszych postaw. Świat, za sprawą ludzi, przyjął bardzo zły kurs i tylko katastrofa, silny wstrząs ekologiczny, ekonomiczny i polityczny może zmusić nas do zmiany tego straceńczego kursu. Reforma z pewnością nie wyjdzie od strony elit, od strony ludzi rządzących obecnie światem.
Nie widzi Pan żadnych liderów?
Problemem nie jest brak liderów, ale kierunku w jakim prowadzą. Solidarność zwyciężyła, bo wspierały ją potężne siły na Zachodzie. Nie ma zewnętrznej siły, broniłaby demokracji, czyli społeczeństw przed zbyt brutalnym kapitałem. Jesteśmy bezbronni i jako jednostki i jako społeczeństwa. Kredyt w niestabilnych czasach formatuje nam umysły, odbiera nam swobodę i autonomię. I mówię tu o zwykłych kredytach udzielanych przez szanowane banki, nie tych lichwiarskich. To, co dzieje się z nami od kilkudziesięciu lat, jest rodzajem nowej katastrofy społecznej. By utrzymać się na powierzchni wysiłek jest gigantyczny, na przykład oznaczający pracę na dwóch etatach, znika sens życia.
Jest aż tak beznadziejnie?
W okresie niespełna dwudziestu lat były dwa globalne kryzysy finansowe, które zniszczyły klasę średnią. Upadek klasy średniej w Ameryce odbył się dosłownie na moich oczach, w minionym trzydziestoleciu. Przed globalnym kapitałem trudno uciec. Rządzą nim najzdolniejsi, najlepiej, wręcz po królewsku wynagradzani. Demokratyczne państwo ze słabo opłacanymi urzędnikami jest słabym przeciwnikiem. Współczesny świat tej nowej opresji jest brutalny, wyrafinowany, znakomicie ubrany w Pradzie.
Zróbmy pętlę z powrotem do „Emigry“. Czy stworzył Pan tę muzykę od podstaw, czy z wykorzystaniem już wcześniej napisanych motywów?
Muzyka jest całkowicie nowa, oczywiście stylistycznie bliska temu, co robiłem wcześniej. Stylistycznie to co robię nazywam zromantyzowanym minimalizmem. Z minimalizmem łączy mnie repetytywna forma, z romantyzmem wartości. I nie mam na myśli romantyzmu w znaczeniu melodramatycznym, tylko kolizji z istotnymi siłami, symbolami, metaforami itd.
Pańscy współpracownicy są z Trójmiasta i nie trzeba ich naszym czytelnikom przedstawiać. Czy Pan spotykał ich wcześniej?
W prawykonaniu wezmą udział Polska Filharmonia Kameralna Sopot Wojciecha Rajskiego i Chór Uniwersytetu Gdańskiego pod dyrekcją Marcina Tomczaka. Oba zespoły znam i cenię od dawna. Współpracowałam też z obu dyrygentami. Z Wojtkiem, z którym pracowałem wcześniej także jako z dyrygentem Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, miałem też świetne doświadczenie współpracy w zeszłym roku w Sopocie podczas jubileuszu Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot.
Zaglądałem do serwisów filmowych i zobaczyłem, że od kilku lat pisze Pan regularnie muzykę do dwóch filmów rocznie. Jaka będzie najbliższa premiera filmów z Pańską muzyką?
I tak zwolniłem tempo znacząco. Były lata, że robiłem dziewięć filmów rocznie! Obecnie pracuję nad muzyką do „Valley of the Gods“ Lecha Majewskiego.
Ten film ma bardzo mocną obsadę.
Znakomitą. W rolach głównych John Malkovich i Josh Hartnett, a oprócz nich m.in. Charlotte Rampling, John Rhys-Davies. Widziałem na razie 10 minut materiału, zapiera dech w piersiach!
Co Pan myśli o nowym pokoleniu polskich kompozytorów filmowych? Zwłaszcza o Ablu Korzeniowskim.
Abel zrobił coś bardzo odważnego, ale przede wszystkim logicznego - po moim Oscarze wyjechał do Ameryki. Uznał, że jest to dobry moment dla polskiego kompozytora na wyprawę w wielki świat. Podjął konieczne ryzyko rozpoczęcia wszystkiego od początku. I osiągnął sukces. Ale powiem panu, że jest cała grupa młodych, fenomenalnie uzdolnionych polskich kompozytorów, którzy już stawiają duże, udane kroki w świecie. Będziemy mieli za chwilę wysyp mocnych karier, całą generację talentów podobną do szkoły polskich operatorów filmowych. Sprawia mi to radość i cieszę się, że wraz z festiwalem Transatlantyk mogłem trochę pomóc.