Entuzjazm i marzenia to za mało, aby zrobić światową karierę. Rozmowa z Wojciechem Hoffmannem z zespołu Turbo
Rozmowa z Wojciechem Hoffmannem, gitarzystą i kompozytorem, liderem grupy Turbo o jubileuszu 40-lecia zespołu i powrocie na scenę.
Jak to się stało, że 40 lat temu powstał zespół Turbo?
To był pomysł gitarzysty basowego Henia Tomczaka. 2 stycznia 1980 roku w klubie Od Nowa w ówczesnym Pałacu Kultury (dziś CK Zamek) mieliśmy zebranie zespołu HEAM. Heniu Tomczak, Marek Biliński, Przemek Pahl i ja. Chciałem im powiedzieć, że odchodzę z zespołu. Zrobiłem kilka nagrań z Orkiestrą Zbigniewa Górnego i myślałem, że będę tam miał pracę. Wszystko się jednak rozmydliło. Może dlatego, że nie zabiegałem o to. Nie chciałem grać w HEAM-ie, tym bardziej, że sytuacja w zespole była kiepska, bo nie mieliśmy menedżera. Nie było komu organizować koncertów. Nie powiedziałem im jednak, że odchodzę ponieważ Marek stwierdził, iż sytuacja jest tak zła, że rozwiązuje zespół. Gdy wyszliśmy, podszedł do mnie Heniu mówiąc: „Słuchaj, ja chciałbym założyć zespół, który grałby rocka i bluesa”. Nie odpowiedziałem mu, ale Heniu zaczął to realizować. Znalazł Wojtka Aniołę, Wojtka
Sowulę i szukał tego trzeciego Wojtka - gitarzysty. Namawiał mnie dwa miesiące, a ja mówiłem – nie. Byłem zresztą wtedy w sanatorium dla psychicznie i nerwowo chorych w Kościanie, by uniknąć poboru do wojska. Była to już zresztą druga taka moja akcja. Zaczęły się tłuste lata polskiego rocka. W styczniu i w lutym 1980 roku odbyły się kolejne Rock Areny. Miałem przepustkę i przyjeżdżałem na nie. W lutym podjąłem decyzję, że skuszę się i dołączę do zespołu. Kocham scenę od dziecka i dla mnie to największa miłość. Były Kombi, Exodus, Mech, Maanam, Kasa Chorych i wiele innych zespołów. Pomyślałem, że może zamiast być jednym z 40, zostać jednym z czterech i ta myśl zadecydowała, że przyłączyłem się do zespołu. I tak uformował się pierwszy skład.
Czytaj więcej: W tym roku poznański zespół Turbo obchodzi 40-lecie! Zobacz archiwalne zdjęcia z 30-lecia działalności twórców „Dorosłych dzieci”
Kiedy daliście pierwszy koncert?
23 kwietnia 1980 roku w klubie Sęk Politechniki Poznańskiej. Były to imieniny Wojciecha, a jak wspomniałem było nas trzech. Był jeszcze czwarty Wojtek Późniak, kierowca z Estrady Poznańskiej. Mogliśmy się w sumie nazwać „Wojtek”. Pamiętam, że scena w Sęku była tak niska i Sowula stojakiem dziurawił sufit.
A pierwsze nagrania?
Pierwsze nagrania zrobiliśmy w Radio Wrocław na przełomie maja i czerwca lub czerwca i lipca. Nagraliśmy pięć utworów: „W środku tej ciszy”, „Nieznajoma z mego snu”, „Samotnym żeglarzom”, „Byłem z Tobą tyle lat” i „Dałaś mi klucz”. Jakość była beznadziejna, ale takie były wtedy warunki. Nie byłem zadowolony, ale nie mieliśmy też doświadczenia i możliwe, że do końca nie wiedzieliśmy, o co nam chodzi.
A kiedy pojawiły się „Dorosłe dzieci” – wasz największy przebój?
Ten utwór zrobiłem jeszcze w 1980 roku w kinie Kosmos, gdzie mieliśmy próby. Siedziałem z gitarą, włączyłem magnetofon. Ćwiczyłem z Wojtkiem Aniołą. Wojtek coś grał na bębnach, a ja na gitarze. Wojtek poszedł, a ja zostałem i nagrywałem. Gdy to przesłuchałem stwierdziłem, że nie ma warunków, aby ten utwór zrobić. Chciałem go szerzej zaaranżować. Odstawiłem go. Dopiero, gdy pojawił się skład z Grzegorzem Kupczykiem, Andrzejem Łysówem i Piotrem Przybylskim, postanowiłem ten utwór zrealizować. Był rok 1982. Pierwsze próby były w Domu Kultury Stomil. Do dziś mam nagrania z tamtych prób. Nagraliśmy go i 28 sierpnia 1982 roku trafił na pierwsze miejsce Listy Przebojów Programu III. O tym się mało mówi, ale z tym utworem była podobna sytuacja jak wtedy z Lady Pank i z Maanamem, a dziś z Kazikiem. Bardzo szybko „Dorosłe dzieci” zniknęły z listy.
Dlaczego?
Był stan wojenny i we wrześniu doszło do jakichś rozruchów, strajków i nasz utwór zdjęto. Nigdy nie dochodziłem prawdy, ale myślę, że było to związane właśnie z tą sytuacją.
Czy potem wrócił na listę?
Nie. Już nigdy nie wrócił na Listę Trójki.
Od tamtego czasu minęło 38 lat. Ile razy go wykonywałeś?
Nie mam pojęcia, ale myślę, że tyle, ile było koncertów. Choć był moment, że gdy graliśmy tylko mocne utwory jak „Kawaleria szatana” i nie graliśmy „Dorosłych dzieci”, ale generalnie gramy ten utwór do dziś. Nawet gdy graliśmy trasę „Ostatniego wojownika”, to wszyscy i tak krzyczeli „Dorosłe dzieci” i do dziś mi się gęba uśmiecha i włosy stają dęba, bo stwierdzam, że to świetny numer.
Jak zmieniły się „Dorosłe dzieci” przez te 38 lat?
Utwór się nie zmienił. Śpiewa go tylko inny wokalista. Myślę, że teraz gramy go najlepiej. Trzecia zwrotka jest mocniejsza. Gramy rockowo z mocnym beatem. Natomiast w radio cały czas chodzi ta sama wersja.
Nie mieliście problemów z cenzurą?
Nie zajmowałem się tym. Zajmowali się Janusz Maślak i Andrzej Sobczak. Jakieś problemy z cenzurą były, ale Andrzej był inteligentnym facetem i pisał zawsze więcej zwrotek, bo wiedział, że coś wyleci. A gdy jest więcej zwrotek, istnieje pole manewru i można pięknie oszukać cenzorów. Tutaj też bym się zastanowił, bo wydaje mi się, że większość cenzorów, to byli mądrzy ludzie. Oni robili to, co mieli robić, bo to była ich praca. Przecież sam refren tej piosenki to ewidentny protest wobec ówczesnego ustroju. A jednak tekst przeszedł. Fantastyczne jest to, że do dzisiaj na polskim topie wszech czasów zajmuje bodaj 14. miejsce, co uważam, że jak na utwór, który nie jest lansowany i nie chodzi tak często jak „Przeżyj to sam” albo „Autobiografia” to po 38 latach fakt, że znalazł się tak wysoko, to duża sprawa.
Czy inni też go wykonują?
Nie spotkałem się z tym. Śpiewa go tylko Grzegorz Kupczyk, ale ma do tego prawo. Śpiewał przecież z nami przez wiele lat.
Które momenty w 40-leciu były przełomowe oprócz „Dorosłych dzieci” i pierwszej płyty?
Potem przełomowym momentem było pojawienie się „Kawalerii szatana”. Dążyłem zresztą do tego od początku, bo chciałem stworzyć zespół, który po prostu będzie światowy. Grający taką właśnie muzykę. Chociaż z charakteru jestem melodykiem i romantykiem i wychowałem się na Czerwonych Gitarach i The Beatles, to nie interesowało mnie granie takiej muzyki. Buzował we mnie charakter buntownika muzycznego. Nie buntu wobec życia, bo ja zawsze byłem zadowolony z życia bez względu na to, w jakim punkcie byłem, ale buntownika muzycznego. Chciałem po prostu mocno, ostro grać na gitarze. Gdybym wtedy wiedział to, co dzisiaj wiem, nie wykluczone, żebym zamienił rolę i grałbym takie rzeczy typu Czerwone Gitary czy The Beatles. Muzykę łagodniejszą. Po prostu przeboje. Pewnie bym był w innym miejscu niż w tej chwili, ale tak jak powiedziałem jestem zadowolony z życia. „Kawaleria” to był przełomowy moment. Potem przyszedł kontrakt z zachodnią wytwórnią Noise Records. To miało chyba jeszcze większe znaczenie. Dało nam w Polsce niewyobrażalną siłę, pozycję i przeświadczenie, że jesteśmy naprawdę wielkim zespołem i że zrobimy karierę światową.
Ale nie zrobiliście jej?
Chyba za bardzo nam się wydawało. Swoim zapałem, entuzjazmem i marzeniami. Zabrakło nam realizmu, który był bardzo ostry i miażdżący. W tamtych latach bez paszportów, znajomości języka i telefonów nie było szans na światową karierę. Tam nikt nie wyda wielkich pieniędzy na reklamę kapeli, która nie przyjedzie na drugi dzień na wywiad do MTV. Wystarczyło, że zadzwoniliby, że chcą zrobić wywiad w związku z płytą „Last Warrior”. O paszporty trzeba było się postarać. O wizę też. Znajomość języka angielskiego trzeba było mieć. Niestety, te trzy czynniki nie zagrały i kontrakt nam padł. Z pięciu płyt
wyszła tylko jedna i kariera nam przeszła koło nosa. Potem się wszystko rozpieprzyło. Gdy nie ma nadziei na żaden cud, wszystko się rozpada. Ludzie przestają mieć ochotę na poświęcanie swojego czasu na to, aby domniemywać, że jednak coś będzie. Zespół się rozpadł.
Jak długo nie graliście?
Pięć lat. Potem zaczęliśmy się dogadywać w starym składzie, bo jeszcze po drodze rozstaliśmy się z Grzegorzem i Andrzejem Łysówem. Zostali tylko Tomek Goehs i Litza. Wzięliśmy basistę Tomka Olszewskiego i zostałem ja. Zaczęliśmy robić muzykę jeszcze bardziej agresywną niż ta, którą graliśmy wcześniej. Mieliśmy kontrakt z Music Formation w Londynie, ale za tym nic nie poszło, a ja zacząłem liczyć i nie zgadzały mi się rachunki. Postanowiłem rozwiązać zespół i zaczęliśmy się dogadywać w starym składzie czyli z Tomkiem Goehsem, Grześkiem, Andrzejem i Boguszem Rutkiewiczem. Doszliśmy do porozumienia, że może jednak warto by było wrócić. Zagraliśmy parę koncertów i dopiero w roku 1999 Tomasz Dziubiński zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chcielibyśmy, aby wydał nam płyty kompaktowe. Byliśmy szczęśliwi, bo w połowie lat 90. chodziłem od wytwórni do wytwórni i nikt tego nie chciał wydać nawet za darmo.
Zaczęło być fajnie. Zagraliśmy na Metalmanii w roku 1999. Ludzie śpiewali nam „Sto lat”. Postanowiliśmy pracować . Nagraliśmy kolejną płytę „Avatar”, a potem koncert akustyczny. W roku 2005 wyszła „Tożsamość”. W 2007 roku Grzegorz nas opuścił i to był kolejny przełomowy moment. To było takie nasze być albo nie być. Mogliśmy przepaść – z czym się liczyłem – bo szczerze mówiąc nie chciałem już kontynuować Turbo, ale Bogusz namówił mnie do tego, aby spróbować. Obserwując rynek muzyczny widziałem, że następuje pokoleniowa zmiana warty. Oni traktują nas jako stare wapno, które w ogóle nie ma żadnych szans. Powiedziałem Boguszowi, że żaden młody człowiek nie przyjdzie do naszego zespołu, bo oni mają swoje wizje i swoją muzykę. Bogusz jednak mówił, aby próbować. Od naszego powrotu w 1999 roku zagraliśmy mało koncertów. Wspólne trasy z Vaderem i z innymi kapelami. Dlatego przyjąłem filozofię, że ci, którzy urodzili się w latach 80. nie znają zespołu z twarzy więc może to jest szansa i nas zaakceptują. Zrobiliśmy konkurs na stronie, na który przyszło 15 propozycji, co było dla mnie szokiem. Przesłuchałem to wszystko i wybrałem trzy głosy, z czego ostatni to był głos Tomka Struszczyka. Przyjechał na przesłuchanie i po pierwszej próbie wiedzieliśmy, że to on. Jeszcze wtedy nie powiedzieliśmy tego. Jeszcze przesłuchałem dwóch wokalistów: Wojtka Poloczka z zespołu Kill Boy i chłopaka z Eapsy Train. Pojechaliśmy na koncert do Bielska Białej. Publiczność szalała tak jak zawsze. Nie wierzyliśmy, bo powiedzieliśmy, że jedziemy z kandydatem na wokalistę. Chcieliśmy sprawdzić reakcje publiczności. Po koncercie powiedzieliśmy Tomkowi: „Jesteś w zespole”.
Teraz jest pandemia, ale jak planujecie wasze 40-lecie? Wasz koncert ma być w ramach „Głos Rock Festiwalu” 19 grudnia w klubie U Bazyla. Będzie?
Niewykluczone, że ten koncert będzie. Pomaga nam w tym nasz przyjaciel, Krzysztof Ranus. Pomógł mi szczególnie w ubiegłym roku w związku z moim ślubem w klubie Blue Note. Teraz w rocznicę ślubu, 4 maja dostaliśmy 34-minutowy film zrealizowany przez Arka Wojciechowskiego z leszczyńskiej Elki. Kręcili go na ślubie i podczas koncertów. Oglądaliśmy go z moją żoną Iloną do drugiej w nocy. Koncert będzie, ale generalnie 40-lecie przełożymy na przyszły rok.
A czy będzie nowa płyta?
Jest gotowa od dwóch lat.
To dlaczego ją trzymacie?
Na 40-lecie Metalmind miał wydać dwupłytowy album będący rezultatem konkursu, który ogłosiliśmy na Facebooku. Jedna płyta ma zawierać utwory lżejsze, a druga mocniejsze. Album ukaże się w tym roku. Nie chcieliśmy wydawać dwóch płyt jednocześnie. Zresztą tę nową płytę chcieliśmy wydać jeszcze w zeszłym roku, ale wszystko wiąże się z kasą. Nie chcemy wydawać tej płyty przez Metalmind, ale sami i mieć pełną kontrole nad każdą złotówką. Płyty bardzo dobrze sprzedają się na koncertach i myślę, że gdybyśmy ją sami wydali i sprzedawali, to na jednej płycie zarobilibyśmy dużo więcej niż na wszystkich, które Metalmind nam wydał przez te lata.
Ilu muzyków przewinęło się przez Turbo w ciągu 40 lat? Pamiętam koncert z okazji waszego 30-lecia. Było was tam wielu.
Myślę, że około 20. Wszystko jest opisane w książce Filipa Bogaczyka. Ukazała się w czerwcu zeszłego roku. Jest świetnie napisana. Myślę, że to jedna z lepszych pozycji w Polsce jeśli chodzi o biografie zespołów. Czyta się ją jak biografię Ozzy'ego Osbourne’a. Ludzie są zachwyceni, a nawet zszokowani niektórymi rzeczami, o których nie mieli zielonego pojęcia i dopiero teraz niektórzy widzą naszego pecha. Bo jakiegoś pecha mamy.
Dlaczego?
Powinniśmy być dużo wyżej, a jesteśmy poniżej średniej medialności albo nawet na najniższych stopniach medialności w Polsce. Nie ma nas nigdzie. Nie ma nas w radiu. Jeśli grają to tylko „Dorosłe dzieci”. Czasami „Smak ciszy”. Ale dajemy sobie bardzo dobrze radę, bo na koncerty przychodzi bardzo dużo ludzi, co dzisiaj dla polskich wykonawców nietopowych jest dużym problemem. Biorąc pod uwagę dostępność topowych, światowych gwiazd rockowych nie ma dla nas miejsca. A nikt nas nie broni. Wszędzie na świecie się dba o swoich artystów. Napisałem wniosek do ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego o stypendium. Wymyśliłem projekt i czekam.
---------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?
Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus
Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.
Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień