Eurowizja. W poszukiwaniu straconego sensu
Polska nie jest jedynym krajem, w którym konkurs Eurowizji 2021 budzi emocje, ale jedynym, w którym przynajmniej pół narodu życzy swojemu reprezentantowi sromotnej klęski. Jak do tego doszło - wszyscy wiemy, wbrew słowom weselnego hymnu. Biedny Rafał Brzozowski (nie) mógł spodziewać się, że na estradzie zostanie potraktowany przez rodaków jak śpiewający awatar Jacka Kurskiego, co umiejscowi go w samym środku polskiego piekła. Trzeba uważnie obserwować media społecznościowe – jeśli Lewica uzna jego występ za udany, to znaczy, że współpraca z PiS się zacieśnia.
Eurowizję, festiwal konsekwentnie budowany z artystycznej sklejki i paździerza, darzymy w Polsce nieludzkim sentymentem. To jedna z niewielu naszych słabości, do których podchodzę bezkrytycznie i z pełną akceptacją. Byłem obecny przy jej narodzinach.
W dzieciństwie miałem – a myślę, że nie byłem jedyny - trzy najważniejsze drogowskazy na trasie do zachodniej Europy: Pewex, hiszpański serial „Niebieskie lato” i Eurowizję właśnie. Mógłbym oczywiście dla świętego spokoju napisać, że także Radio Wolna Europa, ale lukrowanie własnych biografii zostawmy politykom. Poza tym, gdy miałeś 10 lat w 1985 roku niewiele cię obchodziło poza kolegami, wojnami na niby i Bońkiem w Juventusie. No i podziwianiem tych okruchów lepszego świata, które docierały nie tylko w żywnościowych paczkach.
Oglądanie retransmitowanej Eurowizji było w latach 80. doświadczeniem formującym. Mały człowiek czuł się wówczas wykluczonym mieszkańcem kraju RWPG, odbierając przy okazji pierwsze lekcje geopolityki, przez którą tamten kolorowy oddzielony był nie tylko grubym ekranem telewizora Rubin 714p. My mieliśmy Interwizję (miała nawet swój własny festiwal, ale tylko kilka edycji w latach 70.), plansza z pomnikiem Chopina z Łazienek zapowiadająca transmisje na blok wschodni zawsze zwiastowała jednak mniejsze atrakcje. O, Konkursy Chopinowskie na przykład albo pogrzeb Leonida Breżniewa.
To znaczy akurat z Chopinem część młodzieży po latach się zapewne przeprosiła (ja na przykład), ale nie ma co dziś bić się w piersi, dla 10-latków nuda. Poza tym co tu dużo gadać, dorośli też mieli swoje za uszami, za melomanów nie uchodzimy przecież do dziś - nie w każdym domu były winyle z nokturnami, za to w każdym były nagrania Drupiego i Karela Gotta.
W Eurowizji nie chodziło nam zresztą za bardzo o muzykę – jako się rzekło, paździerz od zawsze - czuliśmy tylko rażącą niesprawiedliwość, gdy elektryzujący eurowizyjny komunikat „twelve points go to...” nie mógł dotyczyć ani naszego reprezentanta, ani przez naszych być wypowiadany.
Wizję Polski w Europie udało się urzeczywistnić, choć po 30 latach w niej nasze wizje zaczynają rozchodzić się tak, że nawet Eurowizja staje się odcinkiem frontu. A Bogu ducha winny nominat TVP Brzozowski nie śpiewa przecież o wyrokach TSUE, Unijnym Funduszu Odbudowy i aborcji, lecz o niczym. Inna sprawa, że jego piosenka „Ride” będzie tego lata odstraszać komary skuteczniej niż repelenty marki o bliźniaczo brzmiącej nazwie.
Nie o taką Eurowizję walczyliśmy.