Ewa Minge: To jest ten etap, że jestem teraz Kopciuszkiem, który oddziela groch, fasolę i owies
Wymyśliła firmę na wsi, bo jest „wieśniarą” z wyboru. Ewa Minge, kocha prowincję, a jej modę pokochał świat. Jeszcze przed wakacjami wydała bardzo osobista książkę "Życie to bajka". Uwielbia Śląsk i wraca tu z przyjemnością, nie tylko dlatego, że w Katowicach ma salon marki FemeStage Eva Minge.
Rozmowa z Ewą Minge, polską projektantką mody
Wraca pani na Śląsk nie tylko z powodów zawodowych: z okazji otwarcia salonu marki FemeStage Eva Minge i promocji swojej nowej książki „Życie to bajka”.
Uwielbiam Śląsk, uwielbiam Katowice. Podkreślam to bardzo często i uważam, że największą krzywdę Katowicom robiły polskie kino i literatura, ukazując to miasto jako brudne i czasami niezrozumiałe. A to wspaniała część Polski, mieszkają tu w okolicy moi przyjaciele, łącznie z moją najbliższą rodziną. Znam Śląsk od wielu lat i z przyjemnością tu powracam.
Tytuł pani książki jest dosyć przekorny. Specjalnie?
Od momentu urodzenia, krok po kroku, budujemy siebie i swój świat. Budując go popełniamy błędy, musimy przejść też siedem gór, siedem rzek - tak jak w bajce. Na swojej drodze spotykamy wrogów, smoki, trole, czarownice. Ale też nawiązujemy przyjaźnie z fantastycznymi ludźmi. W mojej książce podkreślam, że największą wartością w życiu jest drugi człowiek. Nie mówię o mężu czy żonie. Mówię ogólnie o drugim człowieku. Trzeba gromadzić ludzi, a nie skarby czy majątek. Proszę mi wierzyć, można żyć bez pieniędzy. Zdarzało mi się. W tej książce to opisuję. Kiedy wykupywałam swoją i dzieci wolność własnym majątkiem przez siebie zgromadzonym. Zostałam z długami, miałam jednak przyjaciół. Nie brałam od nich pieniędzy, dałam radę, ale oni mi zaufali, uwierzyli, pomogli mentalnie. Czasami ludzie się mnie pytają: „pani Ewo, a czy pani bajka już się skończyła?
Co pani wtedy odpowiada?
To ja mówię, że nie. Nie ma jeszcze happy endu. To jest jeszcze ten etap, że jestem Kopciuszkiem, który siedzi i oddziela groch, fasolę i owies. Czasami znajdę jakiś diament i wtedy chowam go sobie do kieszeni. Tymi diamentami są ludzie. Przede mną jest jeszcze bal, zgubienie pantofelka, realizacja różnych marzeń.
Po to po drodze przytrafiają nam się złe rzeczy, abyśmy mieli szansę uczyć się na podstawie własnych błędów - to pani słowa.
Ktoś kiedyś powiedział, że jestem osobą nieprawdopodobnie silną. Moi synowie mówili o mnie: „mama Rambo”. Dostaję kwiaty na Dzień Matki i na Dzień Ojca. Ale to nie jest tak, że ja się urodziłam, dorosłam, wyszłam za mąż i byłam od razu Rambo. To jest raczej jak trening akrobatyki. Mistrzem staje się po setkach godzin ćwiczeń. Jeśli chcemy być silni w życiu również musimy trenować, podnosząc swoje własne ciężary. Bardzo ważne też jest, by nie żyć tylko dla siebie. Bo tak jak w bajce - osoby, które są egoistyczne, przegrywają, a ci, którzy dzielą się, żyją dla przyjaciół, dla słabszych osób, spotykanych po drodze - dostają później za to nagrodę.
W swojej książce pani opisuje, że w swoim zespole ma osoby, którym też pomagała. M.in. kobietom, które były żonami alkoholików. Dawała pani szansę ludziom, którym się nie przelewało.
Tak się moje życie układało. Ja sobie wymyśliłam firmę na wsi, bo jestem „wieśniarą” z wyboru. Bardzo kocham prowincję. Lubię otaczać się ludźmi prawdziwymi. Bywało, że moi ludzie zaczynali pracę u mnie, nie mając co do garnka włożyć. Dosłownie. Kiedyś pewna stacja robiła o mnie materiał. Gdy szefowa produkcji wspomniała swoją historię wszyscy na planie się popłakali. Opowiadała jak przyszła do mnie, mówiąc, że chce pracować, ma komornika na karku, a nie ma na nic pieniędzy. Była ogrodnikiem z zawodu. Zapytałam, czy sobie poradzi Odpowiedziała: tak. Jest u mnie już 25 lat. Druga moja „prawa ręka” przyszła, kiedy jej mąż zachorował na schizofrenię. I ganiał za nią po domu z siekierą. Była zwykłą krawcową. Okazało się, że jest świetna w pracy, ciągle coś wnosiła do naszej firmy. W końcu zapytałam, czy nie chciałaby pracować jako technolog. Dzisiaj jest jednym z najlepszych technologów w naszym kraju.
Ma pani intuicję.
Przyjaźnię się z wszystkimi pracownikami. Moja księgowa jest na emeryturze, ale do dzisiaj prowadzi wszystkie moje konta, ma upoważnienia do całego mojego życia. Jutro mogłaby wyciągnąć wszystkie pieniądze jakie mam, ale wiem, że tego nigdy nie zrobi. Jest dla mnie taką drugą matką. Ale to działa w obie strony....
Pani też pomogli?
Opisuję taką sytuację w książce, kiedy mój były mąż na pytanie „co mam zrobić, żeby dostać szybki rozwód” odpowiedział, że mam mu wszystko oddać. Zdecydowałam się na to, bo takie rozwiązanie było najlepsze dla naszych dzieci.
Podejrzewam, że nie była to łatwa decyzja.
Atmosfera w naszym domu była chora, młodszy syn bardzo źle ją znosił i zaczął zamykać się w sobie. Wtedy lekarze polecili mi, żeby jak najszybciej wyrwać się z tego domu. Cena nie miała dla mnie znaczenia, choć musiałam oddać dom nad własnym jeziorem, dwa inne, dworek, leśniczówkę, kilka hektarów lasu... Potężny majątek. Zostawiłam sobie tylko firmę, wówczas była najmniej warta. Stworzyłam ją jeszcze przed ślubem. Powiedziałam: oddaję ci wszystko z dnia na dzień, ale chcę mieć rozwód w ciągu miesiąca. Zaproponowałam tylko, bym mogła pozostać w jednym domu aż czegoś nie znajdę i nie zbuduję swojego życia. Usłyszałam, że możemy tak mieszkać, ile chcemy.
Okazało się inaczej
Pół roku po rozwodzie zostaliśmy w asyście policji wyrzuceni z tego domu. Policja uważała, że to chore, ale…. To było dokładnie 13 lat temu, pierwsze dni czerwca.
Pamięta pani, jakby to wydarzyło się wczoraj.
Wzięłam dosłownie torebkę, dwóch synów i moją babcię, która przyjechała w odwiedziny. Sekretarka i kierowca przygarnęli babcię i chłopców, ja spałam w firmie. Wszyscy pomagali mi się urządzić. Różne cudowne rzeczy się działy. W tym opiekowałam się pewną rodziną. Napisała do mnie list matka chorego na porażenie mózgowe syna, który wtedy miał 30 lat. Jej mąż też był chory, więc to ona była odpowiedzialna za byt rodziny. Mieszkała na wsi, gdzie nie dojeżdżał żaden autobus. Musiała brać taksówkę, by pojechać z synem do lekarza. Sprawdziliśmy w Urzędzie Gminy czy faktycznie tak jest i jak im można pomóc. Wysłałam jej 200 zł, na tę taksówkę i lekarza. Bo tyle chciała. Po dwóch tygodniach przyszło do mnie 24,70 zł w kopercie i rozliczenie, co ile kosztowało. Z podziękowaniami, że nawet udało się jej kupić lekarstwa. Potem wysłałam jej paczkę, pojechałam do nich, zaprzyjaźniłam się. Kiedy ja zostałam wyrzucona z domu - oni o tym oczywiście nie wiedzieli - dostałam list. W nim był za życia spisany testament i prośba, aby po ich śmierci oddać syna Mariusza do dobrego zakładu opieki, a dom jest dla mnie. To najlepsze potwierdzenie, że dobro wraca. W jednej chwili stałam się bezdomna, w kolejnej - dostałam dom. Rzecz jasna nie przyjęłam tego. Pomagam im do dzisiaj.
Marzyła pani od zawsze, by robić to czym się dzisiaj zajmuje?
Na moje nieszczęście byłam osobą wszechstronnie uzdolnioną. Uczestniczyłam w olimpiadach matematycznych, sportowych, fizycznych, polonistycznych. Rysowałam portrety, pisanie nie sprawiało mi problemu, nie potrafiłam tylko śpiewać. Zawsze chciałam projektować modę.
A jak z realizacją?
Moi rodzice wywodzili się z artystycznych środowisk. Ojciec współtworzył kartę kultury polskiej, mama była plastyczką z zawodu, ale nigdy w nim nie pracowała. Była sekretarką. Z jednej strony czuli sztukę. Z drugiej – wiedzieli, że w czasach komuny zawód projektanta to czyste szaleństwo.. Ja tak trochę dla rodziców postanowiłam, że w porządku - będzie medycyna. Nie dostałam się jednak, później przepracowałam osiem miesięcy w szpitalu dziecięcym. Zobaczyłam struktury polskiej służby zdrowia i doszłam do wniosku, że ze swoim charakterem nie nadaję się. Poszłam zatem na kulturoznawstwo. I postawiłam na swoim, czyli na modę. Tata był niepocieszony, bo wyobrażał sobie, że zrobię doktorat i wszystkie inne tytuły naukowe, by później wykładać na uczelni. Zaczęłam budować swoją firmę. Wiedziałam na pewno, że chcę stworzyć silną modową markę. Moje marzenie się spełniło.
I cały czas spełnia.
Dokładnie! To marzenie, na które mojego życia nie starczy. Natomiast nie wszystkie moje życiowe cele się spełniły. Oczywiście jestem bardzo spełniona jako matka i kobieta, ale zawsze stawiałam na rodzinę. Stabilną, szczęśliwą, żadnych rozwodów. Po rozwodzie miałam trzy ważne dla mnie związki. Nie wchodziłam już w małżeństwo, bo uważałam, że nie jestem na to gotowa. Przyjaźń w tych związkach była dla mnie bardzo ważna. I ta przyjaźń została, gdy okazało się, że trzeba się rozstać.. Najlepszy przykład to fakt, że na premierze książki, 20 maja w Warszawie, stawiło się trzech moich byłych partnerów, już jako dobrych znajomych.