Fabryki płonęły niczym zapałki
Gdy w 1933 roku fabrykę Izraela Dawida Szpiro strawił gwałtowny pożar, wielu białostoczan dostrzegło w tym zasłużoną karę boską. Za to, że przemysłowiec źle traktował swoich pracowników.
Zima zadomowiła się u nas na dobre. Niestety tragicznym żniwem każdej zimy są pożary. Tu często winę upatrywać trzeba w biedzie i niestety w niefrasobliwości. Ale i tak jest lepiej niż w dawnym, przemysłowym Białymstoku. Nie dość, że prawie wszystkie domy ogrzewane były piecami, to dodatkowym zagrożeniem były fabryki. Mieszkający w ich pobliżu białostoczanie wielokrotnie doświadczyli jak groźne to sąsiedztwo.
Zdawałoby się w spokojne i sielskie Bojary od strony ulicy Sienkiewicza wprowadzał się przemysł. Przy ulicy Łąkowej 1 znajdowała się fabryka maszyn i odlewnia żelaza Jowela Gotliba i to ona stanowiła duże zagrożenie dla okolicznych domostw. W sierpniu 1926 r. w modelarni odlewni żeliwa wybuchł pożar. Przybyła na miejsce straż stwierdziła, że „walka była już od pierwszej chwili beznadziejna”. Podejrzewano, że przyczyną pożaru było zaprószenie ognia. Podnoszono też „karygodny fakt, że modelarnia nie była dostatecznie zabezpieczona od ognia. Budynek był drewniany, a w dodatku pokryty łatwopalną papą. Nic więc dziwnego, że w jednej chwili stanął w ogniu. O jakimkolwiek ratunku nie mogło być mowy”. W kilka dni po pożarze, gdy „jeszcze nie uprzątnięto rumowiska”, mieszkańcy pobliskich domów zostali zaalarmowani ponownie. Wszyscy wybiegli na ulicę i stali się „świadkami łuny ogniowej, wydobywającej się z odlewni, po dokonaniu odlewu. Całe snopy iskier i płomieni wiatr roznosił po okolicy”.
Ale nie było to jedyne zagrożenie. Nieopodal odlewni Gotliba, przy ul. Łąkowej 4 od 1894 r. znajdowała się fabryka kołder i sukna Izraela Dawida Szpiro. We wrześniu 1927 r. od wadliwej instalacji elektrycznej zapalił się budynek szarpalni. Przybyłej straży pożarnej nie udało się go uratować. Ogień przerzucił się też na główny budynek fabryki. Zniszczył w nim tylko dach.
Za Izraelem D. Szpiro ciągnęła się niedobra opinia. Znany był w Białymstoku z bezdusznego traktowania swoich pracowników, co wielokrotnie wywoływało oburzenie w całym mieście. Najgłośniejsza jednak sprawa wydarzyła się w 1931 r. Oto 13 lutego do Państwowego Urzędu Pracy wpłynęła skarga inwalidy wojennego Aleksandra Skorupki, który został przez tenże Urząd skierowany do pracy u Szpiry. Skorupko złożył doniesienie, że - pomimo urzędowego nakazu - Szpiro odprawił go z kwitkiem. Po interwencji kierownika Urzędu Pracy, Skorupko otrzymał „robotę przy myciu wełny, to jest najgorszą jaką wykonywa się w fabryce”, co dla chorego na gruźlicę inwalidy było zajęciem zabójczym. Nieszczęśnik zwrócił się ponownie do kierownictwa urzędu z prośbą o interwencję. Kierownik urzędu, zirytowany postępowaniem Szpiry, nakazał fabrykantowi natychmiastowe załatwienie sprawy. Gdy następnego dnia Skorupko zjawił się na Łąkowej, Szpiro „zakomunikował mu, że żadnej innej roboty nie ma”, po czym wyrzucił go z biura, wymyślając mu przy tym od bolszewików. Jak to może być, żalił się biedny inwalida Urzędowi Pracy, że on broniąc takich Szpirów stracił na wojnie zdrowie, a teraz zamiast wdzięczności słyszy jedynie obelgi. Pisał, że niepojęte jest to, że nie ma dla niego pracy w fabryce, która „zatrudnia przeszło 140 robotników pracujących na trzy zmiany, przy czym robotnicy po większej części pracują po 12 i 16 godzin dziennie każdy, a to w celu uniknięcia opłacania większych podatków przez P. Szpirę”.
Opinia społeczna wzięła stronę Skorupki. Podobnie rzecz oceniano w prasie. Pisano, że „podczas wojny polsko-bolszewickiej, kiedy kraj zalewała czerwona dzicz, pan I. D. Szpiro drżał od stracha w obawie o swoje mienie i drogocenne życie”. Po kilkunastu latach zapomniał jednak, kto go bronił i stał się „bezduszny i nieludzki”. Gdy w 1933 r. fabrykę strawił gwałtowny pożar, wielu białostoczan dostrzegło w tym zasłużoną karę boską. Pożar wybuchł w nocy z 23 na 24 lipca. Dochodziła pierwsza w nocy, gdy nagle nad dużym, trzypiętrowym, murowanym budynkiem fabryki wystrzelił ogień. Wystarczyło 10 minut, aby „płonął jak zapałka”. Od niego zapalił się wnet niewielki budynek, w którym mieściło się biuro. Dalej ogień przeniósł się na magazyn gotowych wyrobów oraz budynek apretury i magazyn surowca wełnianego. W kilkanaście minut „cała fabryka stanęła w ogniu, ku niebu wznosił się słup czarnego, oświetlanego krwawymi błyskami ognia, dymu”. Od wysokiej temperatury zaczęły palić się stojące przy ulicy Łąkowej słupy telegraficzne i oświetleniowe.
Strażacy walczący z ogniem zostali zaalarmowani, że w sąsiadującej z fabryką Szpiry firmie Autokaros zgromadzone są beczki z paliwem. Istniało zagrożenie ich zapalenia. Natychmiast zaczęto więc przetaczać je w bezpieczne miejsce. Po chwili trzeba było rozpocząć akcję ratowniczą w sąsiednich składach firmy Nobel. Tu stały wielkie cysterny z benzyną. „Rozgrzały się one tak silnie, że był moment, kiedy obawiano się o wybuch, który miałby wprost potworne następstwa”.
Do pomocy strażakom przybyło wojsko. Żołnierze ratowali fabrykę Gotliba, na której zapalił się dach. Aby dostać się do niej zaczęli wyłamywać odrodzenie. Niespodziewanie dla wszystkich zaprotestował przeciwko temu sam Gotlib. „Nie pozwalał on na usunięcie parkanu, a więc utrudniał akcję ratunkową. Z protestem tym nie chciano się liczyć, a Gotlib przy tym coś oberwał”.
Dowodzący akcją widząc, że sytuacja wymyka się im spod kontroli, wezwali kolejne posiłki. Na Łąkową przybyła kolejowa straż pożarna „podjeżdżając lokomotywami pod płonące budynki”. To uratowało sytuację, bowiem wodę do gaszenia ognia dotychczas trzeba było dostarczać z ulicy Sienkiewicza. Tak więc parowozy z pełnymi wody zbiornikami, nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, stały przy samym pożarze, co pozwoliło w końcu opanować szalejący żywioł. Następnego dnia na Łąkowej „gromadziły się grupki publiczności, spoglądającej na sterczące, nagie, okopcone ściany, jakie pozostały po fabryce”.
Izrael Szpiro odbudował swą fabrykę już w 1935 r. Nowy zakład we wrześniu tegoż roku na zaproszenie właściciela odwiedził wojewoda białostocki Stefan Pasławski. Szpiro zadbał, aby uroczystość wypadła okazale. „Na powitanie p. Wojewody robotnicy fabryki urządzili na dziedzińcu sztuczną 20-metrową aleję z pięknie udekorowaną bramą. Cała fabryka - wszystkie jej korpusy i poszczególne pomieszczenia były przepięknie udekorowane żywem kwieciem, girlandami zieleni, kokardami i festonami”.
Delegacja złożona z 30 robotników witała wojewodę chlebem i solą oraz kwiatami. Szpiro w podniosłym przemówieniu „przypomniał czasy carskiego ucisku, gdy reprezentanci cezar- jady rosyjskiej byli niemile widziani w tutejszych zakładach przemysłowych, robotnicy zaś nie chcieli z nimi nawet rozmawiać. Obecnie zaś władze polskie widziane i witane są z radością”. Podczas zwiedzania fabryki kilkakrotnie wznoszone były gromkie okrzyki „Niech żyje Polska! Niech żyje Pan Wojewoda! Niech żyją chlebodawcy!”.
Na zakończenie wizyty, w gabinecie Szpiry, wzniesiono toast szampanem. Pasławski „polecił zaprosić również delegację robotników, wraz z którymi wychylił kielich wina za rozwój fabryki i pomyślne stosunki między pracownikami a pracodawcami”. Po tej wizycie nikt już nie wypominał Szpirze przykrego incydentu z 1931 r.