Czy godzi się być w Kościele, gdy nie wierzy się w Boga? Wydawałoby się, że to proste pytanie. Przecież Kościół jest dla wierzących. Ale co począć z tyloma wyniesionymi na ołtarze, którzy mieli problemy ze swoją wiarą, wątpili w Boga, w Jego opatrznościowe działanie, w Jego miłość. Nazywali to np. „ciemną chmurą niewiary”. Często taki stan zdarzał się im po okresie wiary bez zastrzeżeń. Gorliwość neofity stopniowo ustępowała wątpliwościom. Było to też widać na płaszczyźnie emocjonalnej. Na początku gorące uczucia, wyczuwanie bliskości, entuzjazm. A potem oschłość, poczucie oddalenia, opuszczenia. Nieobecność aż do zwątpienia w obecność.
Takie stany duszy opisują naprawdę wielkie nazwiska z historii Kościoła. Wielu umierało wśród rozdzierających serce wątpliwości. Czy to znaczy, że nie należeli do Kościoła?
Fanatyk odpowie, że powinni byli dokonać apostazji, skoro ich wiara nie była „pewna”. A są to święci stawiani nam za wzór. Dlaczego?
Czy po to, by zachęcać nas do metodycznego wątpienia (jak Kartezjusz)? Niekoniecznie. Choć taka metodologia może być przydatna, gdy szukamy najistotniejszego. Bardziej jednak chodzi o towarzyszenie tym, którzy przeżywają kryzys wiary. Kryzys jest nieodzownym elementem dojrzewania. Jednak bez towarzyszenia może być zbyt trudny. Wypychanie „kryzysujących” poza nawias to strzelanie samobója. Dlatego fanatycy są szkodliwi. Oni nie tylko nie tolerują kryzysów, ale jeszcze grożą wątpiącym, powstrzymującym się przed odpowiedziami, gdy ich nie znają.
Potrafią wytworzyć taki terror, że ludzie sami przed sobą udają, że nie mają żadnych wątpliwości, boją się własnych pytań. Co oczywiście nie daje żadnych szans na dojrzałą wiarę.
Nic dziwnego, że fanatyzm zniechęca do religii, a nawet powoduje, że ludzie odchodzą od niej, właśnie w imię uczciwego mierzenia się z pytaniami. Dotyczy to wszystkich religii, ale musimy sobie uczciwie powiedzieć, że jeżeli w Kościele ludzie nie znajdują platformy do dzielenia się swoją niewierzącą stroną wiary, to potrzeba tworzyć niekonwencjonalne „duszpasterstwo” dla tych, którzy odchodzą, by znaleźć swobodne (wolne od terroru) miejsce na dyskusje, na poważne zajęcie się poszukiwaniem najistotniejszego. Niekonwencjonalne, tzn. m.in. dbające o wolność intelektualną.
Kluczowe tu jest słowo „poszukiwanie”.
Czy ten, kto nie szuka, bo uważa, że już znalazł pełnię, naprawdę zbliża się do Pełni? W języku Nowego Testamentu nie „stajemy się” chrześcijanami, ale „wchodzimy na drogę”. Oby fanatycy nas z niej nie spychali, gdy staje się szczególnie trudna.
Choć nieraz idzie się nią na przekór im. Przydają się?!