Farcikowo. Katarzyna Krahel i Stefan Sochoń opiekują się porzuconymi, chorymi zwierzakami
Gdy Kasia wstaje rano (zwykle już o piątej jest na nogach!), razem z nią podnosi się kilkanaście innych głów: kilka psich, kilka kocich. Kasia sobie robi kawę i otwiera drzwi na taras, bo wszystkie zwierzaki rano potrzebują spaceru. Potem jest karmienie. - Wystarczy, że usłyszą, jak otwieram lodówkę, już stoją wszystkie w rządku – śmieje się Kasia. Choć tak naprawdę to zwykle musi pomóc jakiemuś zwierzakowi, bo nie wszystkie radzą sobie samodzielnie. Katarzyna Krahel i jej mąż Stefan Sochoń przygarniają bowiem te najbardziej pokrzywdzone znajdy: stare, zniedołężniałe, chore, kalekie… Takie, których pewnie nikt inny by nie przygarnął. A u Kasi i Stefana znalazły dom. - Nasze Farcikowo – uśmiechają się oboje.
Szyszka, Heniutek, Gustaw, Figa i Zośka – to psy. Mozart, Suszi, Mikołaj Panna Dynia i Kot Książę są kotami. Jest też myszka i wąż, którego nie chciał już poprzedni właściciel. Do tego oczywiście „dwunożni”, czyli Katarzyna Krahel i Stefan Sochoń. No i dzieci Kasi: Wiktoria i Hubert. W domu nad strumieniem w podbiałostockich Olmontach nigdy nie jest nudno, zawsze się coś dzieje. Tupot stóp, wspólne posiłki, zabawy, albo chociaż przytulanie się… Nikt tu nie jest samotny, nikt nie jest opuszczony. A pomoc zawsze otrzyma ten, kto jej potrzebuje – niezależnie od tego, czy ma dwie, czy cztery nogi.
Nasze Farcikowo
Gdy Stefan zaczął się spotykać z Kasią, ta miała już Figę (Najbardziej wredny pies świata – śmieje się dziś Stefan) i dwa koty. Połamanego, schorowanego Księcia Kasia przygarnęła u weterynarza, drugiego kociaka przyniósł ze szkoły Hubert, Kasi syn. Kolejny kociak – Mikołaj - trafił do nich dopiero rok później… Kasia wypatrzyła go na pasie zieleni, gdy jechali do pracy. Za chwilę był Gustaw – ogromny, przyjacielski wilczur z połamanym ogonem- Z pseudohodowli – tłumaczy Kasia. A Stefan dodaje: - Moje oczko w głowie.
Mozart (bo ktoś podrzucił go do Mozarta – restauracji, którą prowadzi Kasia) z kolei jest najbardziej potulnym kociakiem z całego stada. Miał iść do adopcji. Został. Bo zanim Kasia wyleczyła mu koci katar, wszyscy domownicy zdążyli się do niego przyzwyczaić. I tak go polubili, że nikt już nie wyobrażał sobie rozstania.
Co więcej – cały czas pojawiały się nowe zwierzęta. I co coraz bardziej wymagające, coraz bardziej pokrzywdzone: przez los, przez człowieka…
Kasia przyznaje, że z każdym zwierzakiem łączy ich głęboka więź. Szczególnie jednak przywiązują się do tych już niedołężnych, starych, wymagających ciągłej pomocy, ciągłego doglądania.
Moro to pierwszy pies, którego wzięli ze schroniska. To od niego zaczęła się adopcja starych, niechcianych psów. - Zaryzykowaliśmy – przyznaje dziś Kasia. Bo od początku wiedziała, że z tym psiakiem będzie dużo roboty: głuchy, ślepy…
Heniutka wypatrzyła Kasia w internecie, gdy zmarł Moro. Heniutek miał zmiażdżoną miednicę, jedną łapę zmiażdżoną, oko rozerwane. Pies marzenie! Akurat dla nich. Złożyła więc Kasia ankietę w pogotowiu dla zwierząt, gdzie Heniutek przebywał. Złożyła i… Cisza! Nikt się nie odezwał przez kilka tygodni. Dzień przed Wigilią zadzwonił do niej dyrektor schroniska: - Jadę w stronę Białegostoku. Wiozę pani przesyłkę!
Po dwóch dniach już się przytulał.
Kolejny był Logan. No dobrze… miał być. Kasia wypatrzyła go na stronie jakiegoś schroniska w Polsce. Stefan pojechał: A Logan gruby, wypasiony, szczęśliwy. Nie siedział w kojcach z innymi psami, tylko w biurze, z pracownikami. - Pomyślałem: po co on nam? Przecież ma tu rewelacyjne warunki – opowiada Stefan. Pracownicy schroniska pokazali mu wtedy taką biedę z nędzą. Niewielki, przestraszony psiak, z ranami na całym ciele – nie dał się dotknąć pracownikom schroniska, tak był wycofany.
- Uparłem się. I jakoś udało nam się wspólnymi siłami wyciągnąć psa z tego kojca – opowiada Stefan.
Przywiózł go do Białegostoku. Kasia jak go zobaczyła – to od razu w płacz, z żalu, ze współczucia. Pojechali do weterynarza. Nie dał się dotknąć lekarzowi. Ba! Nawet podejść zbyt blisko. Trzeba było najpierw psiaka oswoić.
- Zrobiliśmy mu legowisko w ciepłym garażu, bo tyle miał chorób, że baliśmy się, że zarazi nam resztę zwierzaków – mówi Kasia. Stefan opowiada, że Kasia godzinami wtedy siedziała w tym garażu. Podchodziła, rozmawiała, próbowała dotknąć, nakarmić. Oswajał się powoli, powolutku…
- To jest najpiękniejsze w tym wszystkim: bierzesz skrzywdzone, porzucone zwierzę, a ono – mimo tej swojej złej przeszłości, w końcu się otwiera, oswaja, zaprzyjaźnia – mówi Kasia.
To przy Farciarzu – bo tak piesek dostał na imię – Kasia zaczęła prowadzić fanpejdż w mediach społecznościowych. Farcikowo! Nie można było inaczej nazwać tej ich przestrzeni w internecie. Kasia codziennie opisuje z humorem zmagania z całym stadem: wspólne śniadania, wychodzenie na taras, wypoczywanie, sprzątanie. Nawet to, co wydaje się smutne, drażliwe czy po prostu uciążliwe potrafi tak opisać, że z każdego jej słowa wychyla się miłość i przywiązanie do każdego zwierzaka.
A stado się powiększa...
Ale przyznaje, że po perypetiach z Farciarzem powiedzieli sobie: koniec, nigdy więcej. - Za dużo umierania, za dużo nieszczęścia – opowiadają.
Ale już po kilku tygodniach pojawił się w ich domu Wacik. - Król Wacisław – prostuje z uśmiechem Stefan. - Ślepy, głuchy, nie trzyma moczu. Trzeba z nim – albo za niego wszystko robić. Sam nie trafi nawet do drzwi na taras. Trzeba go wszędzie nosić. Po prostu Król Wacisław! Król Wioski Olmonckiej - uśmiecha się Kasia. I przyznaje: - Ulubieniec czytelników Farcikowa. Odszedł po 10 miesiącach zdążywszy poznać prawdziwą miłość człowieka do psa.
Szyszka to pierwszy szczeniak, na którego się zdecydowali. Odebrana od właściciela, który chciał się jej pozbyć. Bo Szyszka to piesek po nieudane krzyżówce, bezsensownym rozmnażaniu Ma zdeformowaną górną wargę. Pięć zębów wyrosło jej w nosie. Mieli ją podleczyć, zoperować i oddać do adopcji. Weterynarz zauważył, jak bardzo się do niej przywiązali. - Wy ją akceptujecie taką, jaka jest. Po co męczyć ją operacjami? - zapytał. - To prawda – zgodzili. I po kilku miesiącach… przygarnęli jeszcze Zośkę. To kolejny szczeniak – bez oka, ogona, górnej wargi.
Gdyby nie Farcikowo i dobre serca Kasi i Stefana – nie miałaby szansy na dom. Nikt by jej pewnie nie przygarnął…
Kasia i Stefan przyznają, że Farcikowo to ich azyl, nic nie zastąpi szeregu machających ogonów, gdy wracają z pracy. Nikt tu nie jest samotny. - Cały czas się coś dzieje. Szczególnie teraz, gdy przygarnęliśmy szczeniaki. Rozruszały całą naszą geriatrię – Stefan z humorem opowiada o codzienności. Pewnie, gdy tyle zwierzaków w domu, to sprzątania jest mnóstwo. Sprzątania, karmienia, jeżdżenia po weterynarzach… Mnóstwo też poprawek w domu – ostatnio okazało się, że drzwi tarasowe są tak już rozregulowane, że nie da się ich już naprawić. Ale co tam… Każdy psi przytulas wynagrodzi wszystkie niedogodności. Nawet tę, że nie mogą wyjechać na porządne wakacje. No bo kto wtedy zajmie się porządnie stadem? - Na weekend czasem się udaje. Ze zwierzyńcem zostają wtedy córka i syn. Ale tak na dłużej? Nie ma szans. Ale… nie jesteśmy na tyle zmęczeni, by wyjeżdżać – śmieje się Kasia.
Kasia i Stefan kochają swoje zwierzaki. Ale za każdy razem, gdy któryś odejdzie, powtarzają: już koniec, nigdy więcej.
Pomagają nie tylko zwierzakom
Kasia i Stefan są w zarządzie fundacji Podlascy Aniołowie. Tu zwykle pomagają zbierać fundusze na kosztowne, nierefundowane leczenie chorych dzieci. Stefan często też inicjuje zbiórki w internecie. Jest didżejem, więc siłą rzeczy ma mnóstwo znajomych na Facebooku. „Wystarczy, że każdy z nas wpłaci po 5 zł” – pisze czasem, prosząc o finansową pomoc w leczeniu chorego dziecka. I… zwykle się udaje nazbierać znaczną część potrzebne kwoty.
Czasem zaś pomoc zwierzętom łączy się z pomaganiem ludziom. Tak było ostatnio. Pojechali do lasu, bo ktoś zawiadomił ich o zwierzakach, które żyją w niekomfortowych warunkach. - Chcieliśmy zabrać psa, ale okazało się, że jest on najlepszym przyjacielem pana Lucka, jego właściciela – opowiada Stefan. A że pan Lucek sam nie miał dobrych warunków do życia, pomogli i jemu, i zwierzakom. - Dzięki pomocy dobrych ludzi, udało się nie tylko kupić nowy kontener mieszkalny dla pana Lucka, ale też go wyposażyć – mówi Stefan. A Kasia opowiada o zwierzakach: - Wysterylizowaliśmy koty, pies ma ogrodzony wybieg. Dostaliśmy też mnóstwo karmy. Zwierzaki mają co jeść prze długi czas – uśmiecha się.