Część z Państwa być może pamięta historię Huberta H., bezdomnego recydywisty, o którym zrobiło się głośno, gdy w 2005 r. naubliżał po pijaku legitymującym go policjantom, a przy okazji zwyzywał od najgorszych śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Rzecz to słusznie zapomniana, jednak pamięć idioty każe mi przechowywać w głowie różne dziwne fakty, toteż pamiętam dobrze, kto i jak się wówczas zachowywał, komentując tę sprawę.
I choć wówczas jeszcze nawet nie myślałem by zostać dziennikarzem, pamiętam, co wyprawiały wówczas niechętne prezydentowi media (w tym okresie front medialny był raczej jednolity). W pamięci zapadł mi szczególnie odcinek programu Tomasza Lisa pt. „Co z tą Polską?”, do którego skompromitowany dziś zarzutami o mobbing, a wówczas będący u szczytu popularności dziennikarz zaprosił wulgarnego bezdomnego, którego jedynym znanym osiągnięciem było oplucie prezydenta RP.
Hubert H., rozparty w fotelu przed milionową widownią, w dość bełkotliwy sposób opowiadał o swoim bohaterstwie. I choć Lis dwoił się i troił, by z niezbyt dobrze władającego językiem polskim gościa wydobyć choć jedno zdanie wielokrotnie złożone, to na niewiele się to zdało. Do tego stopnia, że to późniejszy naczelny „Newsweeka” sam musiał perorować o „wolności słowa”, „dopuszczalnej krytyce władzy” czy czymś w podobie (przypomnijmy - chodziło o wrzaski wulgarnego pijaka). Samego Huberta H. jeszcze przez jakiś czas pokazywano w mediach, w gazetach pisano za niego wywiady, po czym słuch o nim zaginął (sprawa, która toczyła się z urzędu, zakończyła się, ku niewątpliwej uciesze ludożerki uniewinnieniem delikwenta). Wszystko działo się po to, by ośmieszyć prezydenta i w świadomości widzów i czytelników zakodować obraźliwą dla niego zbitkę z menelem. Tak rodził się „przemysł pogardy”.
Dlaczego o tym wspominam? Cóż, historia przypomniała mi się, gdy w jednym z największych portali internetowych (Onet.pl) przeczytałem o tym, jak to „dziennikarka nie wytrzymała” i podczas ubiegłotygodniowego spotkania z b. premier, a obecną europoseł Beatą Szydło „powiedziała, jak jest”. Rzekomą dziennikarką, która w agresywny sposób zarzucała b. premier „wspieranie Rosji”, a także rzekome kłamstwa na temat konieczności zróżnicowania źródeł energii, okazała się żadna tam Oriana Fallaci czy nawet Monika Olejnik, a znana z szerzenia prorosyjskich treści Marta Gniłka-Jastrzębska. Gniłka-Jastrzębska nie jest dziennikarką.
To orbitująca na marginesie internetu, żerująca na fobiach skandalistka, która m.in. rugała strażników miejskich za wymaganie przestrzegania obowiązujących obostrzeń pandemicznych. Kobieta broniła także ambasadora Federacji Rosyjskiej przed protestującymi przeciwko rosyjskiej agresji ukraińskimi uchodźcami, a rzecznik koordynatora służb specjalnych Stanisław Żaryn określił propagowane przez nią w internecie treści jako „zbieżne z rosyjską propagandą wymierzoną w Polskę”. Kobieta oprócz tego, że kreuje obraz Polski jako podżegacza wojennego, to dodatkowo próbuje straszyć Polaków konsekwencjami pomocy Ukrainie i atakuje decyzje o sankcjach na Rosję.
Okazuje się, że to wszystko jednak „nic takiego” dla autorów tekstu o „dziennikarce, która nie wytrzymała”. Kolejny raz okazuje się również, że dla tego szermującego wszelkimi wysokimi wartościami towarzystwa niewiele trzeba, by w odstawkę poszły wszelkie wynoszone na sztandary wartości, w tym pomoc Ukrainie, którą serwis Onet (jak większość mediów w Polsce) ma tymczasowo wpisaną w swoje logo. Cóż, odstawiony na boczny tor Tomasz Lis ma godnych następców. Warto jednak, by pamiętali, do czego nienawiść doprowadziła ich idola, przedstawiciela rzekomej „arystokracji dziennikarstwa”, jak mówił o Lisie siedzący w tym samym fotelu co Hubert H. gen. Wojciech Jaruzelski.
PS. Po fali krytyki portal Onet uaktualnił tekst, podając szczegóły dotyczące kobiety atakującej b. premier. Nim to się jednak stało, materiał zobaczyło wiele tysięcy ludzi, reagując na niego jednoznacznie - wrogością wobec Beaty Szydło. Zadanie zostało wykonane.