W październiku pisałem, jak to jestem uzależniony od smartfona i internetu. Minęło osiem miesięcy. Co się zmieniło? Ano tyle, że mam pewność, że to realne uzależnienie i naprawdę z nim walczę. Świadczy o tym fakt, że mówię o tym tak, jak alkoholik, który raz po raz obwieszcza światu jak to długo już nie pije ("za trzy dni będą dwa dni" itp.).
Walczę, choć wciąż przeczytanie kilkudziesięciu naraz stron książki zdaje się być zadaniem wręcz niewykonalnym (tak, zmuszam się). O tym, by jak kiedyś, za jednym posiedzeniem kilka stron napisać, wciąż jeszcze nie myślę. Nawet tego felietonu ot tak napisać się nie da, bo wciąż woła ta czarna dziura infosfery, mediów społecznościowych, portali i newsów, gdzie 99% treści jest bezwartościowa, a ich przyrost wykładniczy.
No ale pierwszy krok już za mną, powrotu nie ma. Cóż jednak z tego, jeśli zamiast poczucia, że wróciłem do Pięknego Świata Wolnych Ludzi czuję się bardziej jak Neo, bohater filmu „Matrix”, gdy budzi się w ludzkiej fermie i po złapaniu kilku haustów rozumie, że niemal cała populacja świata jest wciąż nieświadomie podpięta do wirtualnej rzeczywistości.
Przesadzam? Chyba nie bardzo. Od jakiegoś czasu przyglądam się współpasażerom w komunikacji miejskiej, towarzyszom jazdy windą, ludziom w kolejkach, na ruchomych schodach czy podczas przerwy na papierosa. Większość(!) gapi się w smartfony, na których przewijają niekończące się ściany nieistotnych informacji, nie potrafiąc żyć w otaczającym ich realnym świecie, sami ze sobą, w nawet chwilowej nudzie.
No bo gdzie "tak naprawdę" każdego ranka i popołudnia jest większość pasażerów linii 20, którą kursuję do redakcji? W tramwaju ich nie ma, choć siedzą w nim z głowami w telefonach. I żeby coś pożytecznego z tej smartfonozy wynikało, ale przecież widzę po ruchach ich kciuków, że raczej nie studiują manuskryptów, nie czytają powieści, nie rozwiązują problemów świata, tylko przewijają tę nieszczęsną taśmę reklam i nagłówków, nieistotnych zdjęć i krzykliwych tytułów, z których nie zapamiętają niemal nic, a który uzależnia ich jak śmieciowe żarcie.
Gdzie "tak naprawdę" było tych kilka młodych dziewczyn, które widziałem w środę w knajpianym ogródku na Mikołajskiej? Bo tam ich nie było. Ok, co jakiś przebąkiwały do siebie, by nawzajem pokazać sobie coś - a jakże - w telefonie. Ale duszami były zupełnie gdzieś indziej. I w sumie to chyba ja byłem dziwny, bo czekając na Kolegę, gapiłem się nie w telefon, tylko na nie i innych podobnych im ludzi. Mogłem to zresztą robić bezkarnie, bo większość świata ponad smartfon nie widziała.
Ktoś powie, że się powtarzam, że pisałem już o tym. Tak naprawdę jednak do skreślenia tych słów skłoniły mnie oprócz komunikacyjnych obserwacji dwa inne felietony z naszych gazet. Pierwszy - Krystyny Trzupek, która ma przemyślenia podobne do moich, choć piękniej ubrane w słowa: „Zamiast wysyłać uśmiechnięte emotikony, uśmiechnij się do innych, zamiast czatować, porozmawiaj. Żywy kwiat jest lepszy od sztucznego” - pisała Krysia dwa tygodnie temu w „Gazecie Krakowskiej”. Dobrze wiedzieć, że nie jestem sam.
Drugim tekstem jest podsunięty mi przez wspomnianego Kolegę felieton śp. Pawła Zarzecznego pt. „O udręce, czyli byciu inteligentnym”. Nieodżałowany dziennikarz jeszcze w innej epoce, bo w 2010 roku także pisał o refleksjach z podróży tramwajem: „Jeżeli nie wiecie, kto jest inteligentny, a kto nie, wsiądźcie do tramwaju. Tylko wy będziecie mieli w ręku gazetę, książkę albo i różaniec. Reszta - nazwijmy ich zjadaczami chleba - wpatrywać się będzie w chodnik, w potłuczoną żarówkę, w wywrócony kosz na śmieci, gil z nosa… (…) Ta gazeta, cóż za ironia, wyróżnia dziś mądrych od głupich” - czytamy.
Cóż za ironia, że po kilkunastu latach papierowa gazeta w tramwaju wyróżnia bardziej ekscentryków niż inteligentnych, a tych ostatnich coraz częściej to, że - właśnie - patrzą w okno. Bo i uśmiechnąć się nie ma do kogo.