Felieton naczelnego: Nie jestem politykiem (ani dokerem)
W uznawanym za najlepszy w historii telewizji serialu „The Wire” (w Polsce pod głupim tytułem „Prawo ulicy”) przez kolejne sezony poznajemy różne oblicza miasta Baltimore. Miasto i w rzeczywistości wyróżnia się na tle innych amerykańskich metropolii tym, że zarówno w momencie kręcenia serialu (pierwsza dekada XXI wieku) jak i teraz ma jeden z najwyższych współczynników zabójstw.
W „The Wire” przez kolejne sezony serialu (jest ich pięć) widzimy Baltimore oczami policjantów, przestępców, robotników z likwidowanych doków (genialny polski akcent), a także polityków i dziennikarzy. David Simon, uznany za geniusza reżyser serialu, wiedział, jak pokazać te sprawy - przez lata pracował jako reporter w najważniejszym dzienniku w mieście – „Baltimore Sun”. Nie jestem ani policjantem, ani przestępcą, ani robotnikiem, ani politykiem - jestem dziennikarzem, więc geniusz Simona mogę potwierdzić jedynie patrząc na to, jak przedstawił pracę redakcji miejskiej gazety. Zrobił to doskonale.
W jednej z najbardziej porażających dla mnie scen dziejących się w „Baltimore Sun” miejski reporter wraca do redakcji z informacją o kolejnym zabójstwie, którego ofiara miał paść „czarny trzydziestoczterolatek, zastrzelony w sklepie”. Redaktor wydający gazetę, pomny tego, że na ulicach miasta trup ściele się gęsto, uznaje tę informację za niezbyt interesującą – ot, kolejny trup - i podejmuje decyzję o nieumieszczeniu jej w druku – „mamy mało miejsca” – kwituje. Nie ma nawet czasu i ochoty, by sprawdzić, kim była ofiara.
Tymczasem, gdyby wstał od biurka lub wysłał kogoś w teren, zapewne by się dowiedział, że to nie „zwyczajne zabójstwo”, a dość przypadkowa śmierć jednego z najsłynniejszych przestępców w mieście. Ta śmierć jest dla Baltimore wstrząsem, który pociągnie za sobą potężne konsekwencje. Dziennikarze nie mają jednak o tym pojęcia. Są zbyt zajęci sami sobą, walką o sławę, pogrążeni w oderwanych od rzeczywistości dyskusjach, poddawani politycznym naciskom i osaczani przez biznes. Nie widzą miejskiego życia, którego relacjonowanie powinno być ich misją, odrywają się od swoich Czytelników.
Simon stworzył serial w momencie, gdy prasa papierowa jeszcze nie chyliła się ku upadkowi. Dziś spadki czytelnictwa „papieru” są widoczne gołym okiem. Nie ma tajemnicy - czasy, gdy „Dziennik Polski" i "Gazetę Krakowską” kupowało w kioskach nawet i 100 tysięcy osób minęły bezpowrotnie. Większość z Państwa także przeczyta ten felieton z poziomu swojej komórki. Dziś rolą dziennikarzy jest więc oprócz pisania o ważnych sprawach także ciągłe szukanie odpowiedzi, jak w gąszczu informacji, dezinformacji i chłamu bez wartości „przebić się” do Czytelnika. Tego Czytelnika, który w zalewie powiadomień, nieodebranych połączeń, ciągłego rozproszenia uwagi zwyczajnie nie ma czasu, a coraz częściej i umiejętności, by znaleźć i przeczytać tekst dłuższy niż wpis na twitterze. Jeśli doczytaliście Państwo dotąd, to świetnie, bo to więcej niż dziesięć razy tyle (3000 znaków).
Co jednak łączy opis redakcji z „The Wire” z dzisiejszymi mediami? Cóż, w simonowskim „Baltimore Sun” widać preludium do sytuacji, z jaką mamy dziś do czynienia powszechnie. Śmieciowa wiadomość wypiera rzetelną informację, pracownicy mediów biją się o nic nieznaczące nagrody, wreszcie zajmują się bardziej własną karierą i realizowaniem politycznych i biznesowych podszeptów niż sprawami lokalnej społeczności. Cieszę się dostając sygnały, że ani "Dziennik Polski" ani „Gazeta Krakowska” według Państwa takie nie są. To dla nas największa nagroda, nie zamierzamy się zmieniać.