Felieton naczelnego. Nie wolno psuć atmosfery
Karol Wałachowski, analityk Klubu Jagiellońskiego przeanalizował lata prezydentury Jacka Majchrowskiego pod kątem nierozliczonych afer i skandali z udziałem prezydenta miasta i jego ekipy. Tekst badacza publikujemy dziś na stronie internetowej „Dziennika Polskiego” i "Gazety Krakowskiej" jednak bez większej nadziei, że wstrząśnie Krakowem. Bo choć powinien, to jest właśnie o tym, dlaczego się tak nie stanie.
Że się nie stanie, to widać po protestach i sprzeciwach, jakie część krakowian wyraża na ulicach miasta. Te skierowane przeciwko władzy centralnej mają niemal zawsze radykalny, często agresywny charakter. To nie dziwi, wszak „ci w Warszawie” są daleko, nie mijamy się z nimi na ulicy, a jedynie przemawiają do nas z ekranów telewizorów lub telefonów komórkowych. Są zdehumanizowani, nierealni, „tamci”.
Co innego „u nas w Krakowie”, gdzie wszyscy się znają, gdzie przez blisko 20 lat prezydentury Jacka Majchrowskiego wytworzył się układ, bardziej przypominający oplatającą miasto familię, niż ośrodek władzy. Magistrat i podległa mu sieć miejskich spółek, instytucji i urzędów to nieformalne i formalne centrum dystrybucji prestiżu i wpływów, sieć z którą trzeba się liczyć i w orbicie której „musimy trwać". No i nie wolno psuć nastroju i humorów, bo wówczas służy się - a jakże - „tym w Warszawie”. To dlatego protestów przeciwko opisanym przez Wałachowskiego krakowskim aferom albo nie ma, albo przypominają radosne happeningi. Jeśli coś one Magistracie budzą, to uśmiech politowania.
Cóż jednak zrobić, skoro nawet publicyści lokalnych mediów, ci, którym powinno zależeć na komentowaniu i tłumaczeniu otaczającej ich rzeczywistości, często wolą w swych felietonach niezgrabnie przeżuwać ogólnopolskie wydania „Gazety Wyborczej”, niż zajmować się tym, co interesuje ich sąsiadów - krakowian? Bo przecież bezpieczniej jest nakleić sobie na czoło antyrządowe „osiem gwiazdek”, niż zepsuć humor Panu prezydentowi i nie być później zaproszonym do szwedzkiego stołu podczas kolejnej gali na cześć „odrodzonego samorządu”.
Lepiej napisać setny komentarz o Donaldzie Tusku czy Jarosławie Kaczyńskim, zarezonować echem przedwczorajszych „Wiadomości” lub „Faktów”, niż powiedzieć, że lokalny król jest od lat nagusieńki, jeszcze by się obraził.
Przykro to pisać, ale sprawa jest niemal beznadziejna. Kiedy rozmawiałem z jednym ze sfrustrowanych radnych (wiecznej) opozycji, przekonywał mnie, że z prezydentem Majchrowskim i jego ludźmi „trzeba się dogadywać”, bo „jest jak jest”, a gdy przychodzi co do czego, to „zawsze można coś załatwić”. Tak, to prawda, jak u dobrego wujka, który za dobre zachowanie dla każdego ma 50 zł nagrody. I z takich załatwiaczy i drobnych geszefciarzy składa się większość politycznego grajdołka naszego miasta, od prawa do lewa. Koncesjonowane krzyki, oburzenie, które nie wychodzi poza z góry określony rejestr. Ewentualnie stonowane rozważania w mediach społecznościowych, by tylko nie dawać paliwa i nie psuć atmosfery, wszak „jest, jak jest”. No i co by o nas powiedziano w teatralnym lobby albo w komentarzach na facebooku?
Jak jest - wszyscy wiemy. Nic z tą wiedzą nie robimy, to też wiemy. Nowością jest jednak postawiony bodaj po raz pierwszy tak mocno wniosek: Wałachowski pisze w swojej analizie (celnej, choć niesłusznie pakuje wszystkie lokalne media do jednego worka), że krakowianie są jak ugotowana żaba. Ta żaba, której wydawało się, że siedzi w jacuzzi, gdy tymczasem przez sukcesywne podnoszenie temperatury w garnku okoliczności zrobiły się niepostrzeżenie coraz mniej przyjazne (a będą jeszcze gorsze). Gorzej, że krakowska żaba ma przy tym syndrom sztokholmski. Już wie, co się dzieje, ale ani myśli nie tylko wyjść z garnka, ale nawet głośno zaprotestować, bo przecież mogłoby to zepsuć i atmosferę w kuchni i humor kucharza.