Poszedłem ostatnio z wizytą do Mamy. Często wychodzę na balkon, by zapalić papierosa. Patrzę na szkołę podstawową nr 15, na „stare” czteropiętrowe bloki przy ul. Krowoderskich Zuchów i na te „nowe” przy ul. Rusznikarskiej, o których wciąż mówimy „nowe”, choć zbudowano je w miejscu dawnych ogródków działkowych na przełomie wieków, a dzieci ich mieszkańców, które rodziły się w pobliskim szpitalu im. Narutowicza, często są już pełnoletnie.
„Nowe” bloki dobrze wpisały się w pejzaż i nie przytłoczyły go. Zresztą układ urbanistyczny dawnego osiedla XXX-lecia PRL jest przez architektów uznawany za wzorowy i do dziś się niewiele zmienił. Można coś tam poprawić, narzekamy na liczbę miejsc parkingowych, nie podoba się nam ziejąca pustką i niewiadomym przeznaczeniem dziura po spalonym „Gigancie”. Ja sam chyba się starzeję, bo już nie podobają mi się napisy na murach (zapomniał wół…). No, ale to rzeczy, o które „Dziennik Polski” i "Gazeta Krakowska" się czepiają, bo od i od tego są.
Lubię ten widok z balkonu. Szczególnie późną wiosną, kiedy zieleń drzew jest soczysta, a muszą Państwo wiedzieć, że jest ich tu pełno i niektóre dorastają aż do trzeciego - czwartego piętra i wyżej. Większość jest starsza ode mnie, a niektóre ze mną zaprzyjaźnione.
Ostatnio jednak nie mogłem patrzeć na osiedle inaczej niż przez pryzmat powidoków, które mam za sprawą obrazów płynących z Ukrainy. Ziejące pustką wnętrzności charkowskich i kijowskich bloków, zbombardowany szpital położniczy, matki z dziećmi kryjące się w podziemiach szkół i teatrów. Tak, stałem i nie mogło opuścić mnie wyobrażenie rosyjskich bomb spadających na ten widoczny tam, daleko, blok przy ul. Batalionu "Skała" AK. Było to niemal tak wyraźne, jak na filmach, kręconych przez ukraińskich szczęśliwców, którzy tylko dzięki ślepemu losowi mieszkają obok, a nie w tym zbombardowanym przez Rosjan bloku, w którym zginęli ci, którzy być może też mieli swoje ulubione drzewa. Wiem, moje wyobrażenie i samopoczucie jest niczym przy realnej tragedii milionów Ukraińców. Nawet nie mam zamiaru niczego podobnego sugerować. Po prostu zwyczajnie czuję, że wojna jest już „tu”. „Tu”, nie „tuż obok”.
Wczoraj idąc na pogrzeb śp. Zofii Gołubiew, mijałem na Rynku Głównym filmowo jeszcze uśmiechniętych żołnierzy US Army, a pod pomnikiem Adama Mickiewicza rozpoczynała się pikieta krakowskich Ukraińców, którzy domagali się „zamknięcia nieba” nad ich krajem. W tym samym czasie na Dworcu Głównym kłębiły się tysiące uchodźców, a pociągi nie mogły odjechać ani przyjechać, bo niemała część kraju sparaliżowana była niespotkaną dotąd awarią systemów sterowania ruchem. Awarią przypadającą akurat na dzień po kolejowej wizycie naszych polityków w bombardowanym Kijowie. Czy to sygnał? Nawet jeśli nie, to każdy tak pomyślał.
I nawet pogrzeb Zofii Gołubiew, zasłużonej jak mało kto dla krakowskiej kultury i sztuki wieloletniej dyrektor Muzeum Narodowego i felietonistki „Dziennika Polskiego”, nie mógł odbyć się bez nawiązania do piekła na Wschodzie. Wnuk zmarłej w przejmującym liście do babci prosił o wsparcie zbiórki finansowej na rzecz ochrony dziedzictwa kultury Ukrainy, dla której zmarła Pani dyrektor także była zasłużona*.
Nie oszukujmy się. Choć formalnie do wojny bardzo nam daleko, jej skutki odczuwamy każdego dnia. Ona już tu jest. W wysokiej cenie kajzerki, w ścisku w tramwaju, w twarzach uchodźców i w myślach nieustannie krążących nad Ukrainą na jej wciąż niezamkniętym niebie.
*Datki można wpłacać poprzez portal zrzutka.pl pod hasłem "Na ratunek ukraińskiemu dziedzictwu kulturowemu – w imieniu Ś. P. Zofii Gołubiew"