Film o rzezi wołyńskiej musi boleć [wideo, audio]
Czy zdarza mu się "odchorować" role w filmach Wojciecha Smarzowskiego? Rozmowa z Arkadiuszem Jakubikiem, aktorem i wokalistą zespołu Dr Misio. No i co z tym Grudziądzem z „Drogówki”?!
- Poseł Piotr "Liroy" Marzec od Kukiza przygotowuje projekt ustawy nakazującej rozgłośniom radiowym, żeby nadawały więcej polskiej muzyki.
- Mam wątpliwości, czy można to załatwić ustawą sejmową. Staram się trzymać jak najdalej od polityki...
... powtarza to pan w każdym wywiadzie.
- Dr Misio to nie jest zespół, którego piosenki nadawane są w rozgłośniach radiowych. I wcale nie płaczę z tego powodu. Jeden z naszych fanów napisał, że jeśli Dr Misio zacznie królować na listach przebojów, to nastąpi początek końca zespołu. Coś w tym jest. Wziąłem sobie te słowa do serca. Początek Dr Misio to było granie dla siebie i dla naszych przyjaciół. Nie dla list przebojów czy wirtualnego gustu słuchacza. Nie myśleliśmy, co się będzie ludziom podobało, tylko graliśmy to, co mamy w sercu. Opowiadamy o świecie, który czujemy, on jest w naszych głowach. Zapraszamy ludzi do naszego świata, żeby ci, którym spodoba się nasza muzyka zakumplowali się z nami.
- W latach 70., za komuny, dominowała polska muzyka, a zachodnia była obiektem pożądania. W latach 80. nastąpił wysyp rockowych kapel i wszyscy ich słuchaliśmy, a teraz polskiej muzyki można posłuchać w niszowych rozgłośniach lub w nocy. Wpadamy z przegięcia w przegięcie.
- Dla mnie lata 80. były najważniejszym czasem muzycznej inicjacji. Wychowałem się na Jarocinie. Tam tak naprawdę wszystko się zaczęło. Taki był czas, że wszyscy słuchali polskiej muzyki. Tylko nie można tego nakazać ludziom! Niech słuchają tego, czego chcą. Jestem za polską muzyką. Dla mnie: tekst, przekaz, język polski, muzyka w tym języku jest rzeczą absolutnie najważniejszą. Większość płyt, które mam i słucham jest w języku polskim, ale to indywidualna sprawa.
Jestem przeciwny - znowu wracamy do polityki - żeby coś uchwalać i na tej podstawie nakazać ludziom, czego mają słuchać.
- Demokracja demokracją, ale kiedy jedziecie jednym samochodem na koncert, to kto decyduje, jakiej muzyki członkowie Dr. Misia słuchają w podróży?
- W zespole jesteśmy mieszanką różnych gustów. Nie gralibyśmy takich piosenek, gdyby Paweł Derentowicz, nasz gitarzysta, nie nagrał przed laty z Edytą Bartosiewicz płyty; gdyby nasz perkusista Janek Prościński nie grał w zespole "Izrael". Gdyby Mario Matysek przez wiele lat nie grał zupełnie innej muzyki ze Staszkiem Soyką, a nasz klawiszowiec Radzio Kupis nie był nauczycielem muzyki i rytmiki w przedszkolu. Jesteśmy konglomeratem różnych osobowości i gustów muzycznych, które zbierają się w rodzaj energii. No i dobrze. Na końcu jestem ja i Jakubik ma głos...
- ... decydujący?
- Słucham rock'n'rolla. Jednym z moich ulubionych zespołów jest raczej niepolski "Rage Against The Machine". Ten rodzaj energii kręci mnie najbardziej. Nikogo nie staramy się kopiować. Spotykamy się na próbach i gramy, co lubimy. Na początku to była zabawa, może kryzys wieku średniego? Zamykaliśmy się w garażu perkusisty i mogłem do mikrofonu wywrzeszczeć swoje lęki, fobie i strachy. Później, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, ta zabawa przerodziła się w coś poważnego. Dotarło do mnie, że wędrując po różnych planetach aktywności twórczej, będąc aktorem, czasami reżyserem, scenarzystą to muzyka jest dla najcenniejsza. Wtedy czuję się wolny. Wow! Jakkolwiek to banalnie zabrzmi.
- Ciągle jeszcze wolny?
- Aktor dostaje do ręki scenariusz. Czyta rolę, uczy się jej na pamięć. Próbuje ją zinterpretować, ale zawsze jest mniejszym lub większym trybikiem w maszynie. Zawsze ma nad sobą reżysera, który mówi mu, jak ma grać. Kiedy jesteś reżyserem, masz nad sobą producenta, dystrybutora, dyrektora teatru albo dystrybutora kinowego. Zawsze czuję presję, że muszę liczyć się ze zdaniem innych. A w muzyce? Robimy to, co chcemy. Nie mamy dystrybutora, żadnego dyrektora teatru...
- No i ciągniecie emocje od ludzi podczas koncertów.
- Konfrontacja z publicznością w trakcie koncertów to zupełnie inny wymiar. Dr Misio jest zespołem zdecydowanie koncertowym. Naszym żywiołem są kluby muzyczne, w których spotykamy się z ludźmi tu i teraz. Każdy koncert jest jedyny i niepowtarzalny.
- Dr Misio "do kotleta" nie zagra.
- Nie ma takiej możliwości.
- Wywołał pan swoje aktorstwo. W tym roku wejdzie do kin nowy film Wojciecha Smarzowskiego pt. "Wołyń". Gra pan jednego z bohaterów.
- Wojtek Smarzowski mówi w wywiadach, że to jego kolejna historia o miłości, komedia romantyczna rozgrywająca się w nieludzkich czasach. Punktem wyjścia jest klasyczna love story, miłosny trójkąt. W "Wołyniu" gram Macieja Skibę, najbogatszego chłopa we wsi, który za kilka mórg ziemi, dwie krowy i konia kupuje od ojca najpiękniejszą dziewczynę we wsi, Zosię Głowacką.
- A ona kocha innego...
...ukraińskiego chłopaka, i to jest punkt wyjścia tej dramatycznej historii z rzezią wołyńską w tle. Maciej Skiba po śmierci żony został z dwójką dzieci. Pamiętam bardzo emocjonalną i piękną scenę, która zostanie we mnie z tego filmu. Na tamtych terenach był kiedyś taki zwyczaj, że w kufrze ręką najstarszego mężczyzny rodu, zapisywało się najważniejsze wydarzenia z życia rodziny. Kiedy rodziły się dzieci, kiedy w 1939 roku weszli Niemcy, a kiedy Rosjanie. Kiedy siedziałem przed skrzynią, w której były wpisy z powstania styczniowego czy wojny polsko bolszewickiej 1920 roku, w której moja postać brała udział, pomyślałem, że to jest wyjątkowa chwila. Byłem wśród tych wpisów. Bardzo duża lekcja patriotyzmu, choć teraz to słowo stało się zbyt wyświechtane. Patriotyzm jest dla mnie intymną sprawą. Nikt mi tu niczego nie zabierze, niczego nie nakaże. Ten kufer, rodowa skrzynia, to był dla mnie patriotyzm i podstawowe pytania: skąd jestem, skąd się wziąłem? Co robili moi przodkowie? W jakim punkcie życia obecnie się znajduję? Moja babcia uciekała ze Lwowa razem z całą rodziną przed ukraińskimi bandami. W 1945 roku dotarli na Śląsk. Groby moich dziadków są w Gliwicach. A tam, na dzisiejszej Ukrainie, zostały moje rodzinne strony we Lwowie, Stryju.
- Filmowy "Wołyń" będzie boleć? Wywoła dyskusję, spory?
- Film o "Wołyniu" musi boleć. Dla mnie najważniejsze jest to, że ten film powstaje. Tyle lat musieliśmy czekać, żeby ktoś z otwartą przyłbicą opowiedział o rzezi wołyńskiej. Rok temu na Festiwalu Trzech Kultur (polsko-niemiecko-ukraińskiej przyp. red.) w Słubicach nad Odrą rozmawiałem z ukraińskim ambasadorem o Wołyniu, film był w realizacji. Powiedział, że bardzo czeka na ten film, który już dawno temu powinien powstać. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że filmowy "Wołyń" wywoła mnóstwo kontrowersji w Polsce i na Ukrainie. Najróżniejsze środowiska będą próbowały go wykorzystać podmiotowo dla swoich celów. Ale to nie ma znaczenia. Najważniejsze, żebyśmy zaczęli o tym rozmawiać bez zamiatania tego kawałka naszej historii pod dywan. Powstała polsko-ukraińska komisja historyków, tylko, daj Boże, żeby się w jej prace nie wmieszali politycy. Siedzą w archiwach, analizują to, co się wtedy stało i mają zakończyć prace niezależnymi oświadczeniami. By Polska, a przede wszystkim Ukraina mogły się skonfrontować z tamtymi wydarzeniami.
- Nigdy nie było, nie jest i nigdy nie będzie dobrego czasu, żeby nakręcić film o rzezi wołyńskiej.
- Trudno mi uwierzyć, że Ukraińcy będą chcieli to zrobić, skoro nie stać ich było na to do tej pory. A przypomnę, że nawet film "Ogniem i mieczem" wywołał polsko-ukraińską debatę. A teraz poruszamy się w politycznej poprawności, bo: separatyści, Rosjanie, wojna i Donbas, a my wyjeżdżamy w takiej chwili z "Wołyniem"!?
- Nigdy nie było, nie jest i nigdy nie będzie dobrego czasu, żeby nakręcić film o rzezi wołyńskiej. To, co aktualnie dzieje się na Ukrainie, nie ma żadnego znaczenia. Jako sąsiedzi, którzy chcą ze sobą żyć w zgodzie i przyjaźni musimy pozałatwiać sprawy niezałatwione. Najważniejszą z nich jest rzeź wołyńska. Trzeba o niej rozmawiać i nazywać rzeczy po imieniu.
- Ten trójkąt miłosny uniesie film ponad historię?
- Trzeba obejrzeć, czy konstrukcja dramatu miłosnego przekłada się na wielką historię. Jak to u Wojtka Smarzowskiego - będzie bolało. Tego możemy być pewni.
- Jak to jest grać u Smarzowskiego? Pan jest aktorem z jego "stajni". Co w nim jest, że tak czuje nasze sprawy?
- Jest znakomitym reżyserem i basta. Myślę, że przez wiele lat szukał własnego, bardzo charakterystycznego stylu filmowego, swojego "charakteru pisma". Dziś obejrzy się kawałek "Róży", "Drogówki" i na podstawie montażu, sposobu fotografowania, wreszcie esencji filmowej historii wiadomo, że ten kawałek nakręcił Smarzowski. Podejmuje tematy leżące mu na wątrobie. On nigdy nie zrobi popowej historii z myślą o kinowych dystrybutorach o czym rozmawialiśmy na początku. To są historie, które go obchodzą prywatnie. Konfrontuje się w nich z naszymi przywarami, polskością, naszym dziedzictwem. Z kręgosłupem lub z jego brakiem. Dla mnie najważniejszym filmem Wojtka jest "Dom zły". Ostał się próbie czasu. Wbrew pozorom to nie jest próba rozliczenia się ze starym systemem. Wiele osób odbiera go jako krytykę komunizmu i chorych relacji, z którymi wówczas mieliśmy do czynienia. Ten film opowiada o czymś więcej, o zejściu do najgłębszych poziomów człowieczeństwa. Stawia pytania: kim naprawdę jest człowiek? Ile jest w nim dobrego, ile złego? Ile z anioła, a ile z diabła? Ile z ofiary, a ile z mordercy? Świat, z którym Smarzowski zmaga się w filmie "Dom zły" jest połączeniem Dostojewskiego, Szekspira i Biblii. Zadaje najbardziej eschatologiczne pytania, czy budząc się rano jesteśmy po dobrej czy złej stronie mocy, skąd się wzięliśmy?
- Zdarza się panu "odchorować" role u Smarzowskiego?
- Zdarza się, niestety, ale i "stety". To jest świat do bólu werystyczny, naturalistyczny. Emocje bohaterów jego filmów są tak mocne, bo przedstawia świat do bólu prawdziwy. Po "Domu złym" miałem emocje, od których ciężko się uwolnić. Aktor dostaje scenariusz rok przed realizacją filmu. Tyle zajmuje bycie w świecie wymyślonym przez Smarzowskiego. Po pierwszej lekturze scenariusza aktor zaczyna wypełniać pustą tablicę pierwszymi literami. Zaczyna wchodzić, nasiąkać tym światem. Później są próby stolikowe, konfrontacja z reżyserem, z aktorami. I coraz głębiej wchodzimy w ten świat. Tabula rasa jest coraz gęściej zapisana. Nagle, na planie zdjęciowym, na wyciągnięcie ręki mamy osoby, których nienawidzimy i które kochamy. Tym światem żyjemy przez kilka miesięcy planu zdjęciowego. Później przychodzi moment straszny, proszę mi wierzyć, kiedy z dnia na dzień ten świat przestaje istnieć. Człowiek wraca do swojego domu, śpi w swoim łóżku i ma wokół siebie jedną wielką przerażającą pustkę. Wszystkie kochane przez nas osoby, świat, w którym żyliśmy, łóżko, pościel, naczynia...
- ...zapisany kufer.
- Nagle tego nie ma. Ciężko się wtedy odnaleźć. Z "Wołyniem" było tak, że strasznie chciałem uciec z tego świata. Dziś już mam na to sposób. Jedynym wyjściem jest znalezienie świata zastępczego. Po ostatnim dniu zdjęciowym "Wołynia" poprosiłem produkcję, żeby o czwartej nad ranem, bo to były nocne zdjęcia, podstawili mi samochód. Byłem spakowany. Uciekłem z "Wołynia" do domu i prac przygotowawczych do mojego filmu pt. "Prosta historia o morderstwie". Czując strach przed pustką wiedziałem, że muszę tak poustawiać kalendarz i głowę, żeby natychmiast przenieść się do innego świata. Przejście pomiędzy tymi światami spowodowało, że moje wyjście z "Wołynia" tak nie bolało. Mój film dał mi szansę jak najszybszego zapomnienia o "Wołyniu".
- Zejdźmy na trochę niższy poziom emocji. W "Drogówce" pada kwestia: "Mogę ci pokazać kawałek Grudziądza". Co z tym Grudziądzem, gdzie czytają "Pomorską"?
- (śmiech) O to trzeba zapytać...
- Było w scenariuszu, czy pan to wymyślił?
- Było w scenariuszu. To radosna twórczość kolegi Wojciecha Smarzowskiego. A wie pan, nie wiem dlaczego Grudziądz. Muszę go o to zapytać. Czy coś się tam wydarzyło, drogówka go zatrzymała i zapamiętał to miasto, czy wrzucił nazwę, bo jest bardzo dźwięczna i fajnie brzmi? Z "Drogówką" było tak, że po premierze zaczęto do mnie dzwonić ze wszystkich programów informacyjnych, bo nagle okazało się, że sierżant Petrycki, którego grałem, ma wypowiadać się na każdy temat związany z policją. Po premierze zaczęły na jaw wychodzić najróżniejsze afery. A to policjanci spotkali się z dziewczętami lekkich obyczajów...
- A one zrobiły sobie zdjęcia w policyjnych czapkach i wrzuciły do sieci...
- No to już była największa głupota. Za każdym razem nie zgadzałem się na takie rozmowy. Natomiast po raz pierwszy zdarzyła się sytuacja, by film był inspiracją dla policjantów. Tak im się spodobał styl życia sierżanta Petryckiego, że zaczęli go kopiować.
- Nie ukrywajmy, w "Drogówce" zagrał pan marzenie wielu facetów. Psa na baby, któremu ciągle było mało.
- Mojej żonie nie bardzo przypadło to do gustu...
- ...po premierze dostał pan bęcki?
- Nie, nie. Na pierwszą kolaudację wybrałem się z żoną Agnieszką. Była bardzo dzielna. Przyznam szczerze, nie chciałbym, żeby moja żona grała w takim filmie. Dla mnie był to ostatni bastion aktorskiej intymności, który trzeba było oddać filmowi. Wcale nie jestem skory do łóżkowo-seksualnych scen. Do tej pory raczej udawało mi się ich unikać. Umówiliśmy się z żoną, że wersja oficjalna jest taka: do roli sierżanta Petryckiego przygotowywałem się w domu!
- A jak patrol przypadkiem zatrzymuje pana do kontroli?
- Przez chwilę po filmie panowała wręcz histeria: komendant główny wydał urzędowy zakaz oglądania tego filmu.
- Żartuje pan?
- A gdzie tam. W wersji oficjalnej, w mundurze policjanci mieli zakaz oglądania "Drogówki", która szkaluje dobre imię policji. Natomiast policjanci, których spotykam, znam, a także nasi konsultanci z planu, potwierdzili, że wszystko to było zgodne z prawdą. Czasami to się przydaje, kiedy policjanci mnie łapią przybijają piątkę i o filmowej "Drogówce" mówią w ciepłych słowach. Może to nie jest aktualny i idealny obraz tylko świat w pigułce, ale wszystko się zgadza.