Fotografie Moniki nie muszą być piękne. Mają intrygować
W mrocznym korytarzu zamajaczyła mi czyjaś postać - mówi Monika Stolarska, fotograf teatralny. - Przerażająca. Byłam przekonana, że to nie aktor w charakteryzacji, tylko ktoś okropnie zdeformowany. Zrobiłam zdjęcie...
Pochodzi z Zaborowa koło Strzyżowa. Robi doktorat ze Sztuk Pięknych na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Zawodowe losy związała z działem muzycznym Onetu, gdzie publikuje zdjęcia z wydarzeń kulturalnych, a także z Teatrem Polskim w Bydgoszczy, w którym robi fotografie. Niedawno dostała nagrodę za Teatralne zdjęcie sezonu. Jaka jest jego historia?
- Zrobiłam je małym, kompaktowym aparacikiem, który akurat miałam pod ręką. Ale od początku. Teatr Polski w Bydgoszczy dużo podróżuje po Polsce, ale i za granicę. Poproszono mnie o zdjęcia z takich wyjazdów. Oczywiście w miarę możliwości. Pojechałam do Katowic, gdzie teatr pokazywał „Fausta”. Z myślą, że przygotuję relację „od kuchni”. Wzięłam z sobą tylko malutki aparacik. Pamiętam, że zaspana, zmęczona drogą, weszłam tam z kubkiem kawy w jednej ręce, a torbą w drugiej. I niepokojącym wrażeniem: chyba zapomniałam karty pamięci! A że jestem roztrzepana, mogło mi się to zdarzyć. Otworzyłam aparat. Uff... Karta była. W momencie, gdy go zamknęłam, w mrocznym korytarzu, oddzielającym garderobę od sceny, zamajaczyła czyjaś postać. To był tak przerażający widok, że omal nie dostałam zawału. Przestraszyłam się tej osoby, bo byłam przekonana, że to nie aktor w charakteryzacji, tylko ktoś okropnie zdeformowany. Nie zastanawiając się, zrobiłam zdjęcie.
Dodaje, że wykonała fotkę na bardzo przypadkowych ustawieniach w aparacie, które zostały z poprzedniej sesji. - W momencie, kiedy aktor odwrócił się w moją stronę, czar prysł. Kolejne zdjęcia już nie były takie fajne.
Pomiędzy sceną a kulisami
To pierwsze zostało właśnie Teatralnym zdjęciem sezonu, choć pani Monika krytycznie ocenia, że jest ono tragiczne technicznie. Podczas wręczenia nagród w Instytucie Teatralnym w Warszawie jury omawiało zdjęcia wyróżnione z liczby ok. 1,5 tys. nadesłanych.
- Chwalili perfekcyjne wykonania. Bałam się, że przy moim usłyszę: totalnie skopane, wszystko źle.
Okazało się jednak, że bardziej od techniki liczyło się uchwycenie niezwykłej chwili, atmosfery. Została doceniona za „odsłaniające powoli swoją metaforyczną potencję intrygujące pokazanie nieznanej strony teatru, uchwycenie symbolicznego momentu pomiędzy sceną a kulisami”.
- Myślę, że w tym zdjęciu można dostrzec zarówno napięcie i lęk, które towarzyszyły wtedy mnie, jak i emocje aktora - Roberta Wasiewicza, który gdzieś zastygł w oczekiwaniu przed wejściem na scenę w tych przedłużonych rękach i nogach.
Fascynują ją te momenty, kiedy wyszykowany aktor kroczy korytarzem na scenę i już jest właściwie w roli, choć jeszcze nie gra. Przygotowuje cykl takich zdjęć.
Mówi, że jej przygoda z niezwykle wymagającą i trudną fotografią teatralną zaczęła się trochę z przypadku. - Właściwie, to jakoś wszystko samo do mnie przychodzi - uśmiecha się. - Mam szczęście. To miłe, ale i przerażające. Nie robię nic, tylko znajduję się w pewnych miejscach, w pewnym czasie, a później staje się coś strasznie fajnego, co ma spory wpływ na to, kim jestem i co się w moim życiu dzieje. Właściwie to nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będę robić zdjęcia w teatrze. Jeden z kolegów dziennikarzy z Onetu, który jest aktorem, polecił mnie, abym zrobiła zdjęcia, bo jego zdaniem te z koncertów wychodzą mi super.
Wtedy jej nazwisko w fotografii koncertowej było już rozpoznawalne.
- Pojechałam do teatru w Bielsku-Białej. Sztukę przygotowywał wówczas Paweł Wodziński, obecny dyrektor Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Nie wszystko było jeszcze gotowe. Poprosił mnie, żebym w ten dzień nie robiła zdjęć, tylko sobie poobserwowała. Patrzyłam więc, notowałam, rysowałam. Dalej zresztą tak pracuję. Jeśli jest taka możliwość, wolę przyjechać dzień wcześniej i rozejrzeć się, zanim zacznę fotografować.
Opowiada, że zdjęcia zrobiła wówczas bardzo intuicyjnie. Nigdy wcześniej nie miała możliwości fotografowania spektaklu z wielu miejsc, tylko zawsze z jakiegoś wyznaczonego. Teraz mogła chodzić wokół sceny, wchodzić między aktorów.
- Było fantastycznie. Paweł Wodziński po trzech miesiącach, podczas przygotowywania kolejnego spektaklu, już w Bydgoszczy, zaprosił mnie do współpracy. Jeżdżę więc z Krakowa do Bydgoszczy, raz w miesiącu albo i częściej.
Monika wspomina, że jej pierwsze doświadczenia z aparatem fotograficznym nie były zachęcające. - Kiedy proszono mnie, bym zrobiła zdjęcie grupowe, rodzinne, nikt nie był zadowolony z efektu. Albo głowa ucięta, albo nogi, albo chwila nie ta. Dlatego długo nie fotografowałam.
Aż do czasów, kiedy w liceum plastycznym w Rzeszowie fotografia była jednym z przedmiotów.
- Przez rok nie robiliśmy zdjęć, tylko rysowaliśmy pomysły na to, co chcielibyśmy sfotografować i jak. Później dostaliśmy aparaty do rąk. Wtedy wydawało mi się to idiotyzmem, dziś te lekcje niesamowicie doceniam.
Na studiach z grafiki fotografia także była jednym z wiodących zajęć.
- Też na początku jakoś mi nie szła. Nie było w tych zdjęciach nic interesującego.
W Krakowie zaczęła chodzić na koncerty. Zachwycona, że zespoły, których dotąd słuchała na słuchawkach z walkmana, może zobaczyć na żywo. - Zachłysnęłam się tym. Zaczęłam fotografować, aż w końcu ktoś dostrzegł, że zdjęcia się wyróżniają, są inne, dziwne. Przede wszystkim nie skupiam się na tym, co widzę przed sobą, tylko na tym, co chciałabym pokazać. Nigdy nie mówię o sobie, że jestem fotoreporterką. Nawet chyba nie potrafiłabym zrobić zdjęcia typowo dokumentacyjnego. Uważam, że wszystkie, które robię, są interpretacją rzeczywistości. To ważne, żeby nie dawać tylko pięknego obrazka, ale taki, który zainteresuje, będzie frapujący.
Aktorzy lubią jej zdjęcia, doceniają, mają zaufanie. Pozwalają się fotografować za kulisami. Bywa, że łapią za rękę „słuchaj, jakie te zdjęcia są świetne, ale w ogóle co ty tam zobaczyłaś, to niesamowite”. Lubi to. Woli od komplementów „ładnie mnie sportretowałaś”.
Wielka fanka swojej wsi
W domu rodzinnym w Zaborowie stoi aparat fotograficzny, który zbudowała. Ogromny. Będzie woziła go na traktorze i wykorzystywała do dokumentowania obrazu wsi i zbierania różnych zasłyszanych historii. A wszystko to wykorzysta do pracy doktorskiej o intrygującym temacie „Pułapka”.
- Jestem wielką fanką mojej wsi. Jest natchnieniem. Tu rodzą się moje najlepsze pomysły, inspiracje.
Martwi ją, że zamiera dawna wieś, tradycje, język, ludzie przestają z sobą rozmawiać, spotykać się, młodzi przestają słuchać. I bardzo jej tego żal.
- Gdy byłam dzieckiem, budził mnie ryk krów pod oknem albo świnie u sąsiada. Teraz na wsi są dwie alby trzy krowy, świnek nie ma. To ostatni moment na udokumentowanie gospodarstw, pięknych miejsc, maszyn. W zamyśle ma to być projekt multimedialny.
Przyznaje, że nie przepada za aparatami cyfrowymi, ani też za analogowymi. - Nie podobają mi się efekty ani z jednego, ani z drugiego. Jestem dosyć kapryśna, jeśli chodzi o fotografię. Dlatego zaczęłam konstruować malutkie aparaty, najpierw z pudełka po zapałkach, później z pudełek po butach, tzw. camery obscury. Obraz, jaki dostaję, jest niespodzianką, ale też jednocześnie kadrem, który chcę uzyskać.
Przy tworzeniu oryginalnego aparatu konsultowała się z doktorami z Instytutu Fizyki swojego uniwersytetu. Pomogli w opracowaniu optyki, podpowiedzieli jakich obiektywów użyć. Zaangażowała tatę i sąsiada Pawła. Dzieło ma 2,1 m wysokości, jest szerokie na 1 m, długie na 1,7 m, ma 3 obiektywy.
- Aparat zbudowaliśmy ze sklejki, z palet, które gdzieś tam walały się pod domem, albo kupiliśmy za bezcen. Tato wykazał się niesamowitą przedsiębiorczością. Znaleźliśmy w stodole czarny materiał, którym obiliśmy wnętrze aparatu. Żelazo, kątowniki wyszukaliśmy na złomie. Blacha na dach była chyba najdroższą rzeczą, kupioną w markecie. Jadę właśnie do rodziców. Pan Paweł jeszcze o tym nie wie, ale będzie mi pomagał skonstruować kolejny aparat, który zamieszka w Teatrze Słowackiego w Krakowie, w pięknym otoczeniu.