24 listopada minęła 25. rocznica śmierci mistrza Freddiego Mercury’ego, legendy muzyki rockowej.
Szeroko rozumiana muzyka rockowa wywołuje emocje, ale co jakiś czas eksploduje szaleństwem i osiąga wyżyny sztuki, doprowadzając fanów do ekstazy. Gdyby w jej historii nie pojawił się Freddie Mercury, byłaby o połowę uboższa. Nie stałaby się królową, pozostając niepokorną dziewczyną w dżinsach.
Freddie Mercury umierając - oficjalnie jako przyczynę śmierci podano zapalenie płuc - miał 45 lat. Dzień wcześniej opublikował oświadczenie:
"W związku z licznymi doniesieniami prasowymi pragnę poinformować, że test na HIV był pozytywny i jestem chory na AIDS. Uważałem za słuszne trzymać tę informację w tajemnicy, aby chronić prywatność otaczających mnie osób. Nadszedł jednak czas, aby moi przyjaciele i fani poznali prawdę".
Świat był wstrząśnięty. Król życia, człowiek, który czerpał z istnienia całymi garściami, dał milionom słuchaczy muzyki i uczestnikom koncertów niezapomniane doznania, odchodził w swoim domu cierpiąc na chorobę, która wywoływała dreszcz przerażenia. Jeszcze w tym samym roku, odmieniony, wychudzony, osłabiony, pokryty grubym makijażem nagrał ostatni teledysk do piosenki „These Are The Days Of Our Lives”- po latach pokazano przejmujący materiał zrealizowany na planie. W październiku ukazał się singiel Queen z utworem „The Show Must Go On”... Marzył o wiecznym życiu w szczęściu i z muzyką. Prawda, jak zawsze, okazała się okrutna.
Freddie Mercury przyszedł na świat we wrześniu 1946 na Zanzibarze, wówczas jeszcze kolonii brytyjskiej. W 1970 roku już w Londynie współtworzył grupę Queen. Szybko okazało się, że urodził się po to, by być na scenie. Charyzmatyczny, wybitny wokalista, jeden z najlepszych showmanów w historii muzyki rockowej. Podczas koncertów uwaga słuchaczy była skoncentrowana tylko na nim, gdy wchodził z fanami w słynne wokalne dialogi, dyrygowała nim jak potężnym chórem, wrażliwym na każdy jego gest. Do dziś pamiętamy, jak na słynnym Live Aid w 1985 roku wraz z kolegami skradł scenę innym wielkim artystą, dając występ uznawany za być może najlepsze show w historii muzyki rockowej. Do dzisiaj przedstawiany jest jako wzorzec frontmana, wielu artystów powołuje się na jego dokonania. Miał niezwykłą barwę głosu i olbrzymie wokalne możliwości, nie wahał się zmierzyć ze śpiewaczką operową Montserrat Caballe w utworze „Barcelona”.
Łączył perfekcyjnie kicz z artyzmem, na scenie nosił często obcisłe kostiumy rodem z baletu, albo białe spodnie i słynną żółtą skórzaną kurtkę z trasy koncertowej Magic Tour. Wyczekiwanym momentem koncertu była finałowa koronacja przy dźwiękach „God Save the Queen”. 12 grudnia 1969 roku, podczas koncertu w Wreckege, odkręcił ciężką podstawę statywu mikrofonu, która utrudniała mu poruszanie się po scenie i używał połowy statywu, co później stało się jego znakiem rozpoznawczym. Nieustannie wymyślał siebie na nowo, tryskał pomysłami, potrafił jednak również zakpić ze swojego wizerunku - pamiętacie teledysk do piosenki „I Want to Break Free”, gdzie wystąpił w roli gospodyni domowej?
Do legendy przeszły wydawane przez niego dekadenckie przyjęcia na kilkaset osób, potrafił w jeden wieczór wydać krocie. Nie rozprawiał o tym publicznie, ale też nie krył swojej biseksualności. Uwielbiał koty. Pozostaje inspiracją dla współczesnych artystów, ale i organizacji charytatywnych. Obecnie Freddie jest patronem The Mercury Phoenix Trust - fundacji, która zbiera pieniądze na walkę z AIDS.
Był autorem licznych piosenek macierzystej formacji, w tym największych hitów, m.in. „Bohemian Rhapsody”, „We Are the Champions”, „Killer Queen”, „Somebody to Love”, „Don’t Stop Me Now”, „Crazy Little Thing Called Love”... Z powodzeniem prowadził karierę solową, na długo zanim to stało się modne w swojej twórczości łączył różne style muzyczne, rozmaite stylistyki. Był wielki. Jego głos będzie brzmiał zawsze, dopóki jeszcze będziemy słyszeć muzykę.