Gajowy z Brukseli
Od czasu wstąpienia Polski do Unii, nawet w latach 2005-2007, nie było tak głośno o naszym kraju. O demokracji Prawa i Sprawiedliwości piszą nawet australijskie i południowoamerykańskie media.
Czy można się dziwić, że sprawa aneksji Trybunału Konstytucyjnego i mediów publicznych przez nowy rząd musiała trafić w końcu do Brukseli? Że co, że donosicielstwo, zdrada i Targowica? Bzdura. Jesteśmy częścią Unii Europejskiej i to prezydent Lech Kaczyński podpisał traktat lizboński, który zobowiązuje polskie władze do przestrzegania prawa, także unijnego. Wstępując do UE, oddaliśmy, tak jak inne kraje, cząstkę suwerenności.
Tym bardziej że niepokój Komisji Europejskiej na temat porządku prawnego RP jest uzasadniony. Choć na razie nic się nie stało ze strony UE - unijny „rząd” poprosił o kolejne informacje o Trybunale Konstytucyjnym i polskich mediach. I to wszystko.
Nawet wiceszef naszej dyplomacji Konrad Szymański powiedział o decyzji KE, że jest bardzo zadowolony, bo najczęściej używanym słowem w tym konflikcie jest „Dialog, a tym jesteśmy zainteresowani”.
Ale szkoda, że o dialogu mówi się tylko w Brukseli, bo w Sejmie to słowo brzmi jak obelga.
W tym teatrze obowiązuje jedna jedyna interpretacja prawa. Prawa PiS. Kto je inaczej interpretuje, kto ma inne zdanie, ten komuch, złodziej, donosiciel, zdrajca i targowiczanin. Rządzące PiS bije się w piersi, że w Polsce demokracja ma się znakomicie. Partie opozycyjne przekonują, że grozi nam autorytarna władza Jarosława Kaczyńskiego. Kto ma rację? Pewne jest tylko to, że rozstrzygnięcie problemu Trybunału i mediów publicznych nie nastąpi w drodze dialogu naszych „elit” politycznych. To, że prezydent raz zaprosił opozycję do „dialogu”, a przedwczoraj zrobiła to pani premier, to doprawdy symboliczne gesty.
Obawiam się, że nie doczekam dialogu władzy z opozycją w Sejmie. Ale czy naprawdę trzeba było gajowego, żeby w naszym lesie zrobił porządek?