Gdyby konie mówiły, to by krzyczały - alarmują obrońcy praw zwierząt
Jeszcze przed świętami zapadnie wyrok w głośnej sprawie hodowcy koni z Modrzycy. Prokurator, porównując metody leczenia koni, do praktyk doktora Mengele, zażądała dla oskarżonego trzech lat więzienia.
Przed sądem rejonowym w Nowej Soli dobiega końca niemal dwuletni proces przeciwko właścicielowi koni z Modrzycy o znęcanie się nad zwierzętami. Przypomnijmy, o sprawie stało się głośno na przełomie marca i kwietnia 2014 r., kiedy obrońcy praw zwierząt zaalarmowali media i prokuraturę o dramatycznym stanie koni hodowanych przez mieszkańca małej miejscowości w pobliżu Nowej Soli. Działacze Biura Ochrony Zwierząt zabrali konie z gospodarstwa i umieścili u wolontariuszy. – Pracuję dziesięć lat w obronie zwierząt, ale takiego widoku jak tam wtedy nie zapomnę do końca życia – mówił przed sądem oskarżyciel posiłkowy Bartosz Krieger. Oskarżony o znęcanie się nad końmi Franciszek G. przez cały proces nie przyznawał się do winy, uznał działania obrońców zwierząt za najście na swoje gospodarstwo, a odebranie koni za kradzież. – Zabierając mi konie, odcięli mi ręce. Piękne bryczki były. Do ślubu pary woziłem. Jeden koń był chory, a zabrali mi wszystkie. Piękną hodowlę miałem – wspomina dzisiaj oskarżony.
Obrońcy praw zwierząt przed rozpoczęciem rozprawy, na kilkustopniowym mrozie stali przed sądem z transparentami. Spodziewali się, że tego dnia zapadnie wyrok. – Dzisiaj te konie wyglądają zupełnie inaczej niż na tych zdjęciach na transparentach. Broń Boże nie chcemy dopuścić, aby wróciły do oskarżonego – mówiła Anna Pacewicz ze stowarzyszenia Biuro Ochrony Zwierząt, która jako pierwsza wykupiła od hodowcy z Modrzycy klacz o imieniu Nadzieja. – Oskarżony policzył mi 3 zł za kilogram. Klacz była bardzo wychudzona ważyła 250 kilogramów. – Po tym zakupie rozpętaliśmy wojnę o resztę koni. One nie dawały się dotykać. Były dzikie. Teraz, kiedy są szczęśliwe, dowiedzieliśmy się, że mogą wrócić do tego kata – mówiła organizatorka akcji.
Wiele wskazywało na to, że wyrok rzeczywiście zapadnie. Jednak rozprawa po siedmiu godzinach skończyła się mowami końcowymi. – Zastanawiałam się podczas tego procesu, jaką kreaturą człowieka trzeba być, aby zgotować taką gehennę i udrękę żywym istotom, dopuścić do zagłodzenia zwierzęcia, a potem stawać przed sądem i usiłować przez cały proces wmawiać nam, że zwykły gnój to sucha ściółka i że oskarżony dbał o koniki – mówiła przed sądem prokurator Aleksandra Dziechciarz. Oskarżyciel publiczny podkreśliła, że metody leczenia koni w tym gospodarstwie przypominały praktyki doktora Mengele.
W mowie końcowej obrońca Zbigniew Król wskazał na brak wskazania czasu, w jakim miało dochodzić do znęcania się nad zwierzętami. Zarzucił też prokuraturze brak dokładnego opisu stanu każdego z osiemnastu koni. – Nie wiem, jakimi urządzeniami przedstawiciele Biura Ochrony Zwierząt zmierzyli lęk i strach koni. Z obrazu przedstawionego przez stronę wynika, że był to czarny obraz – mówił mecenas. – Emocje były rozgrzane do punktu wrzenia, zwłaszcza kiedy widzieliśmy te plakaty z obozami koncentracyjnymi przed sądem. To bardzo dobrze, że mamy osoby zaangażowane w ochronę zwierząt, ale kiedy próbuje się, w pewnym stopniu, dokonać linczu medialnego, to uważam, że te emocje przekroczyły pewne granice – przekonywał sąd obrońca oskarżonego.
Zanim ruszyły mowy końcowe sędzia prowadzący rozprawę Jacek Kanclerz przyznał, że sprawa nabrała takich rozmiarów, że można książkę napisać.