Gdzie był lekarz dyżurny, gdy pacjent umierał na oddziale
Dyżurka lekarska i gabinet ordynatora były zamknięte, gdy 73-latek zaczął się dusić. Ratowała go pielęgniarka z pomocą salowej i mężczyzny, który rozwoził szpitalne posiłki. Pacjent nie przeżył.
Sprawa doprowadziła na ławę oskarżonych doktora Marka D., ordynatora laryngologii w szpitalu w Sanoku. To on feralnego dnia pełnił dyżur na oddziale. Zlokalizowanym nietypowo: w opuszczonym już przez inne oddziały budynku starego szpitala.
Tego popołudnia, gdy pacjentowi utkwił w przełyku zbyt duży kęs posiłku, Marek D. był nie tylko jedynym lekarzem na laryngologii, ale też w całym obiekcie. Pielęgniarka też była tylko jedna.
Dlaczego doktor natychmiast nie pojawił się przy chorym? Zdaniem prokuratury - nieobecność lekarza uniemożliwiła podjęcie natychmiastowych działań ratujących życie, polegających na skutecznym udrożnieniu dróg oddechowych, co doprowadziło do przedłużającego się niedotlenienia pacjenta. Pielęgniarka robiła, co mogła, ale tracheotomię mógł wykonać tylko specjalista. 73-latek ostatecznie trafił na OIOM, ale nie odzyskał przytomności i zmarł kilka godzin później. Lekarz Marek D. nie widzi w tym swojej winy.
Gdzie jest lekarz?
Edward D. z gminy Dydnia trafił do sanockiego szpitala 1 maja 2014 roku. Przeszedł drobny zabieg. Dostał łóżko na korytarzu, we wnęce, niedaleko dyżurki pielęgniarek.
W sądzie pielęgniarki mówią, że pacjent miał dziwną przypadłość. Połykał ogromne kęsy, jadł łapczywie.
- Nigdy nie widziałam, żeby ktoś wkładał do ust całego pączka - opowiada jedna z nich. Za którymś razem zadławił się tak, że stracił oddech. Konieczna była interwencja lekarza.
Była pora kolacji, 9 maja.
- To był dyżur, który zapamiętam do końca życia - mówi w sądzie Ryszarda K., pielęgniarka z laryngologii.
Rozdysponowała leki i poszła do dyżurki. W pewnej chwili zobaczyła, że Edward D. chwyta się stojącej na korytarzu wagi i sinieje.
- Zawołałam do pomocy pana, który rozwozi kolację. Poleciłam też pani z ekipy sprzątającej, żeby szybko wezwała lekarza. Ja nie mogłam zostawić pacjenta, bo osuwał się na podłogę, dusił - zeznaje.
Salowa Agata F., właśnie kończyła sprzątanie oddziału. Rozdała kolację, pozbierała tacki, kierowca czekał, żeby zabrać naczynia i termosy. Nagle usłyszała krzyk pielęgniarki w korytarzu: „Agatko, wołaj doktora, bo coś się dzieje”. Zobaczyła, że na podłodze leży pacjent, a nad nim pochylają się pielęgniarka i pracownik dostarczający posiłki.
- Zapukałam do gabinetu ordynatora, ale go nie było. Zapukałam do pokoju lekarskiego. Też nikt nie wyszedł - relacjonuje Agata F.
Sprawdziła inne pomieszczenia, zabiegówkę, toalety. Lekarza nie znalazła.
- Nie miałam pojęcia, że ordynatora nie ma. Był to dla mnie szok - zeznaje dyżurna pielęgniarka.
Salowa i pielęgniarka na przemian dzwoniły do lekarza, na 112 i numer alarmowy szpitala (akurat nie było wolnej karetki).
- Zastosowałam wszystkie procedury, ale stan pacjenta się pogarszał - opowiada Ryszarda K.
Jak ustaliła prokuratura, minęło pół godziny, zanim udało się skontaktować z ordynatorem i sprowadzić go na oddział.
Lekarz twierdzi, że pojawił się przy chorym zaraz jak tylko został powiadomiony o zdarzeniu. Gdy nie powiodła się intubacja, wykonał ratunkową tracheotomię, udrażniającą drogi oddechowe. Wróciła akcja serca i oddech, ale pacjent był w stanie krytycznym. Przewieziono go na oddział intensywnej opieki medycznej. Wieczorem tego samego dnia zmarł, nie odzyskawszy przytomności.
Tajemniczy pacjent
Marek D. do procesu przygotował się bardzo dokładnie. Na pierwszej rozprawie przez ponad trzy godziny przedstawia swoje wyjaśnienia, chcąc dowieść, że prokuratura się myli. Nie zaprzecza, że na oddziale nie było go w chwili, gdy pacjent zaczął się dusić. Ale przekonuje, że nie opuszczał budynku. I że nie było problemu, żeby się z nim skontaktować. Gdzie był, gdy choremu z jego oddziału trzeba było ratować życie? Marek D. twierdzi, że w tym czasie konsultował innego pacjenta. Przed godz. 17 postanowił pospacerować po podwórku, chciał rozprostować nogi po długim siedzeniu przed komputerem.
- Mam prawo do chwili rekreacji - zaznacza.
Wybrał porę wydawania posiłku, gdyż - jak argumentuje - wtedy jest najmniej potrzebny na oddziale.
- Na schodach natknąłem się na pacjenta, który przyszedł ze skierowaniem do szpitala - wyjaśnia Marek D. - Ale nie chciał zostać na oddziale, poprosił o konsultację, czy to jest konieczne.
Marek D. - jak twierdzi - zabrał pacjenta do pracowni USG piętro niżej. Tłumaczy, że choć ta kondygnacja była pusta, po wyprowadzce oddziału neurologii, to aparatura w pracowni działała i można było z niej korzystać. Po badaniu stwierdził, że podejrzane zgrubienie u pacjenta to nie nowotwór ale stan zapalny węzła chłonnego i hospitalizacja nie jest konieczna.
Kim był mężczyzna, który zajął czas ordynatora? Nie wiadomo. Marek D. nie pamięta jego nazwiska, ani miejsca zamieszkania, nie pamięta też, jaki lekarz rodzinny wystawiał mu skierowanie do szpitala z podejrzeniem guza szyi. Śladu po konsultacji i zdjęć USG nie ma w dokumentacji szpitalnej ani na dysku komputera. Aparat został już skasowany z majątku szpitala.
Wersji doktora D. przeczą zeznania świadków. Pracownik, który przywiózł kolację twierdzi, że spotkał ordynatora, gdy wychodził z oddziału. Na podwórku widział jego samochód. A już po wszystkim, gdy odjeżdżał, samochodu nie było, stał za to pod ścianą budynku jego rower. Stąd świadek wysnuwa wniosek, że doktor wyjechał samochodem, a wrócił rowerem. Sąd przesłuchał też mężczyznę, który przyjechał z rodziną w odwiedziny do chorego.
- Paliłem papierosa na podwórku, gdy od strony miasta przyjechał rowerem mężczyzna i szybko pobiegł na górę - zeznaje 70-letni Stanisław N. W sądzie potwierdza, że mężczyzną tym był oskarżony.
Marek D. zaprzecza. Mówi, że logowania do stacji telefonii komórkowej nie wykazują, że oddalał się od szpitala. Pokazuje nagrania z monitoringu, żeby wykazać, że dostawca posiłków nie mógł widzieć roweru.
- Świadkowie konfabulują - oświadcza.
Na kolejnej rozprawie sugeruje, że niezgodne ze standardami było zachowanie pielęgniarki.
- Jej podstawowym obowiązkiem jest rozpoznanie sytuacji i szybkie powiadomienie lekarza - przekonuje Marek D. - Nie zwalnia jej z tego fakt, że lekarza nie ma na oddziale. Ja nie opuściłem terenu szpitala. Tłumaczenie pielęgniarki, że była zajęta ratowaniem pacjenta, nie ma uzasadnienia. Mogła bez problemu odejść na kilkanaście sekund. Powinna sama zadzwonić, a nie zlecać tę ważną czynność niewłaściwej osobie.
Linia obrony Marka D. jest taka: nie został od razu powiadomiony. Salowa mogła wybrać zły numer, przekazała informację niewłaściwej osobie i od razu się rozłączyła, nie czekając na reakcję.
- Pielęgniarka mogła sądzić, że za chwilę się pojawię, tymczasem ja nic nie wiedziałem, a cenne minuty upływały - wyjaśnia.
Numer w dyżurce, telefon w gabinecie, klucz w sekretariacie
Salowa Agata F. nie potrafi odtworzyć szczegółów rozmowy z ordynatorem.
- Pielęgniarka powiedziała mi, że numer jest na tablicy ogłoszeń w dyżurce pielęgniarskiej. Ale byłam tak zdenerwowana, że nie mogłam go znaleźć - opowiada w sądzie.
- Pani Agata nie miała komórki - zeznaje Ryszarda K. - Pobiegłam do dyżurki po torebkę, dałam jej mój telefon, żeby dzwoniła po lekarza. Ja wróciłam do pacjenta. Miała problemy, więc sama wstukałam numer.
Z aparatu w dyżurce pielęgniarek nie ma wyjścia na miasto. Dostępne są jedynie wewnętrzne numery szpitala. Pracownice dzwoniły na 333 - numer ratunkowy. Ale karetki i ekipy reanimacyjne były poza Sanokiem.
Doktor Marek D. przekonuje, że najważniejsze, by lekarz był pod telefonem. Nie musi się opowiadać personelowi, gdzie wychodzi. - To standard, że po lekarza się dzwoni, gdy jest potrzebny - twierdzi.
- Ale ja przecież mogłam nie mieć przy sobie komórki - tłumaczy w sądzie Ryszarda K.
Marek D. na dowód, że skontaktowanie się z nim nie było problemem, pokazuje na rozprawie przenośną słuchawkę.
- Jest w gabinecie lekarskim. Wystarczy nacisnąć przycisk - mówi.
Ale - jak wynika z zeznań personelu, w tym siostry oddziałowej - korzystanie z tego telefonu nie jest takie proste. Bo dyżurka lekarska pod nieobecność lekarza jest zamknięta. Klucz do niej jest w sekretariacie oddziału. A sekretariat po godz. 15 jest zamknięty. Więc najpierw trzeba kluczem zabranym z dyżurki pielęgniarskiej otworzyć sekretariat, a potem kluczem zabranym z sekretariatu - dyżurkę lekarską.
Proces trwa od grudnia ub. roku. Przesłuchano już prawie wszystkich świadków. Kolejna rozprawa - 24 marca.
Ewa Gorczyca
============11 Zdjęcie Autor (20227133)============
Fot. TOmasz Jefimow
============06 Zdjęcie Podpis 8.5 (20227134)============
============11 Zdjęcie Autor (20227074)============
Fot. Tomasz Jefimow
============04 Dokończenie mag (20227072)============
Ciąg dalszy str. 14
============06 Zdjęcie Podpis 8.5 (20227073)============
Marek D., ordynator z wieloletnim stażem, nie przyznaje się do winy. Prokuratura oskarża go o narażenie zdrowia i życia pacjenta