"Gigant", czyli gigantyczny kawał historii miasta
Każdy w Krakowie znał to miejsce. ”Gigant” był jedną z pierwszych - używając dzisiejszego słownictwa - galerii handlowych pod Wawelem. Mieszkańcy miasta (i nie tylko) kupowali przy Wybickiego dosłownie wszystko: pralki, pierścionki zaręczynowe, paletki do ping-ponga, jugosławiańskie meble i nocniki. Pożar „Giganta” - a właśnie minęło od niego 18 lat - był dla wielu cezurą, symbolicznym końcem wczesnego kapitalizmu. I pewnie również dlatego miasto aż tak nim żyło.
Był lipiec 1979 roku. Na łamach „Echa Krakowa” pojawiła się informacja o tym, że w Krakowie i Tarnowie powstaną „wielkie hale targowe”. Pisano o dokonanej przez Biuro Polityczne KC PZPR „ocenie funkcjonowania handlu” i wskazano na „potrzebę wyrównania niedoborów lokalowych”. Zapowiadano powstanie do 1985 roku około 60 wielkich hal handlowych, które miały zostać udostępnione „różnym organizacjom handlowym, a także uspołecznionym i nieuspołecznionym producentom”. Tyle komunikatu z Biura Politycznego.
Wydarzenie bez precedensu
Czasu - jak zwykle w takich przypadkach - upłynęło całkiem sporo, a budowę „Giganta” na bieżąco relacjonowano w prasie.
Wspomniane „Echo” pod koniec lutego 1980 roku donosiło z dumą: „Postępuje budowa kompleksu handlowego na os. XXX-lecia PRL w Krakowie”.
I choć tej ostatniej nazwy do dziś używają niektórzy mieszkańcy os. Krowodrza Górka, to odeszła ona do historii dużo wcześniej niż „Gigant”. Nim to się jednak stało, pisano o tym że dom handlowy budowany jest „ze specjalnych nakładów Komitetu do Spraw Rynku Wewnętrznego przy Radzie Ministrów” i zapowiadano, że ma być otwarty w czerwcu 1981 roku.
Ostatecznie czekano dużo dłużej. Trudno powiedzieć, czy powszechny kryzys, czy stan wojenny, czy coś jeszcze (a może wszystko naraz) sprawiło, że uroczyste (w obecności w-ce prezydenta Krakowa Andrzeja Żmudy i I sekretarza KD PZPR Krowodrza Tadeusza Wrońskiego) otwarcie „Giganta” dokonało się dopiero 19 grudnia 1984 roku.
- Największy dom handlowy w Polsce południowej - pisano, utyskując jednocześnie, że nawet kompania milicji nie zdołała utrzymać porządku: „Na straty już w pierwszym dniu trzeba zaliczyć dwie duże szyby w drzwiach wejściowych, poprzesuwane lady na stoiskach ze sprzętem zmechanizowanym, nie mówiąc o przerażeniu ekspedientek atakowanych przez tłum klientów”.
I choć dziś przypominać nam to może sceny, które raz po raz widzimy przy okazji kolejnych promocji, trzeba pamiętać, że koszyk świątecznych zakupów w 1984 roku na pewno nie mógł się równać z tym, co dziś oferuje nawet najsłabiej wyposażony market. W relacji z otwarcia „Echo Krakowa” przekonywało, że „obiekt standardem odpowiada podobnym budynkom wznoszonym na świecie”.
- Generalnym wykonawcą były myślenickie Zakłady Przemysłu Metalowo-Drzewnego. Gigant stanowi wspólną własność dwóch przedsiębiorstw handlowych Domaru i Arpisu, zatrudnia 150 osób - pisano. „Dziennik Polski” dodawał, że w części „Domaru” znajduje się siedem stoisk, m. in. z meblami, sprzętem zmechanizowanym, elektrycznymi RTV, a w tej „arpisowskiej” - na siedemnastu stoiskach - można kupić artykuły sportowe, zabawki, kosmetykę czy obuwie. W pawilonie znajdował się nawet bar kawowy, a przed nim - istniejący do dziś parking na 200 samochodów.
Luksusy bez porównania
Postępujący kryzys gospodarczy i inflacja sprawiły, że zatowarowanie z pierwszego dnia nie było niestety codziennością „Giganta”, aż do końca lat 80.
Do miejskich legend przeszły wspomnienia o „rzuconych” niebieskich nocnikach, którymi sklep wypełniony był niemal po sufit. I była to prawda - jeden z dzisiejszych dziennikarzy „Dziennika Polskiego” miał takie trzy - kupione równolegle przez oboje rodziców i babcię.
Ale czasem rzucano więcej niż nocniki. „Echo Krakowa” w kwietniu 1985 roku polecało „wiele poszukiwanych towarów”, w tym hydrofory 200-litrowe za 22 tysiące złotych, spawarki transformatorowe TS-250 za 31 tysięcy czy „atrakcyjne jugosłowiańskie meble” - zestawy segmentowe „Zeta” za 200 tysięcy złotych.
Wspomnienia zakupów w „Gigancie”, jeszcze z PRL-u, dalej żyją w świadomości mieszkańców miasta.
Agnieszka Woźniak, nasza czytelniczka: To był rok 1987. Miałam wówczas dziewięć lat. Bardzo chciałam mieć kolczyki. Mama uznała jednak, że przekłujemy uszy dopiero po moim zabiegu na biodro. Obiecała, że pojedziemy do sklepu i sama będę mogła sobie wybrać kolczyki. Najpierw odwiedziłyśmy ciocię, która mieszkała przy ulicy Pachońskiego, a w drodze powrotnej do domu wstąpiłyśmy do „Giganta”. Wydał mi się ogromny w porównaniu z osiedlowymi sklepami. Mama odnalazła stoisko z biżuterią. Znalazłam piękne kolczyki z czterema diamencikami, układającymi się w kształt rombu. Byłam z nich bardzo dumna. Kilka dni później pojechałyśmy do szpitala, zbliżał się dzień operacji. Pielęgniarki obiecały, że podczas mojego pobytu na oddziale przekłują mi uszy i będę mogła w końcu nosić moje piękne kolczyki. Chwaliłam się, że sama wybrałam je w „Gigancie”.
Handel bez kompleksów
I przyszedł rok 1989, a z nim - jak powiedziała Joanna Szczepkowska - „skończył się w Polsce komunizm”. Już w kwietniu 1989 roku pisano o „kilu fasonach męskich półbutów, ale tylko rozmiar 45” czy płaszczu dla pań za przeszło 23 tysiące złotych „z czegoś, z czego robi się ubrania robocze”. Nie brakowało zimowych kurtek (w kwietniu!).
Koniec końców w „Gigancie” również skończył się centralnie dystrybuowany asortyment. Obie części hali przy ulicy Wybickiego (za PRL: Lawendowej) stały się mekką dla rodzącego się kapitalizmu - na dziesiątkach na przemian powstających i upadających stoisk można było przez lata kupić niemal wszystko: od żywych zwierząt, przez ubrania, książki, zwożony początkowo z Europy Zachodniej sprzęt RTV i zestawy satelitarne, aż do pierwszych komputerów.
Dobrze pamięta to Anna Natkaniec: Mieszkałam niedaleko „Giganta”, przy ulicy Opolskiej. Na urodziny czy Dzień Dziecka rodzice zabierali nas tam po prezenty. Przed 1 września kupowali nam wyprawkę do szkoły. Idąc na urodziny do koleżanek, prezenty kupowało się właśnie w „Gigancie”. Zawsze wolałam wejście bliżej Rusznikarskiej niż to od strony Urzędu Skarbowego. Z tatą zawsze wchodziliśmy innym i czekaliśmy na siebie w środku. Niby to nic takiego, ale miło powspominać. Ktoś kiedyś napisał, że w „Gigancie” było badziewie. Może i było, ale to był najlepiej zaopatrzony sklep w okolicy. Moja babcia, która mieszkała pod Krakowem, tylko tam jeździła na zakupy. A moja siostra na ślub dostała pralkę, właśnie z „Giganta”. Naprawdę miło powspominać.
„Gigant” trwał przez lata, dając zarobić nie tylko sprzedawcom. Na parkingu przed pawilonem przez lata funkcjonowała nieformalna myjnia samochodowa, w której pracowali okoliczni chłopcy, kursując wózkiem w wielkimi beczkami po wodę do osiedlowej pompy. Nie brakowało złodziei, łaszących się na towar ze sklepów i radia samochodowe. Zarabiali kierowcy ciężarówek wożących meble i personel z kilku barów szybkiej obsługi, rozsianych wokół sklepu. Tak, z „Giganta” żyły w ten czy inny sposób setki ludzi.
Straty bez odszkodowań
Ogień w Gigancie pojawił się wczesnym rankiem 28 maja 2003 roku. Pożar wybuchł w części zachodniej, którą zarządzała firma Domar (wschodnią część zajmowała spółka Arpis).
Pracownicy hali od samego początku podejrzewali podpalenie. „Gazeta Wyborcza” z pierwszej strony krakowskiego wydania już dzień po pożarze informuje, że „załamani kupcy, którzy w kilka godzin stracili dorobek życia, podejrzewają podpalenie” (jak się później okaże, mieli rację).
Gazeta wspomina też o „potężnym słupie dymu widocznym z wielu kilometrów, zablokowanych ulicach, syrenach wozów strażackich i niespokojnych spojrzeniach ludzi”.
Ogień szybko się rozprzestrzenił, 170 strażakom nie udało się uratować budynku. Stanisław Czepiec, który w Gigancie prowadził stoisko z wyrobami ze srebra, stracił około 100 tysięcy złotych. Znacznie mniej - bo cztery tysiące złotych - stracił Krzysztof Kubas, który w hali naprawiał i sprzedawał piloty do telewizorów. - Stosunkowo niewiele, ale kumplowi na karniszach poszło z dymem 70 tysięcy - mówił nam mężczyzna.
Stoiska były nieubezpieczone. Jerzy Smuż, który przez 18 lat handlował w „Gigancie” (a po pożarze założył z innymi poszkodowanymi kolegami stowarzyszenie) na bezpardonowe pytanie dziennikarza „Gazety Wyborczej”; Jerzego Kłeczka „To dlaczego nie ubezpieczyliście swoich stanowisk?”, odpowiedział: „I właśnie to jest granda! Chcieliśmy się ubezpieczyć, ale kolejne firmy nam odmawiały, bo niby nie spełnialiśmy warunków. Żądali bowiem od nas oddzielnych, zamykanych na patentowe zamki boksów, a trudno to zrobić w domu towarowym o otwartej powierzchni. Niektórzy z nas podchodzili do ubezpieczycieli nawet po kilka razy, i nic!”. Sam budynek wyceniono na 2,4 miliona złotych.
Pytania bez odpowiedzi
Krzysztof, inny czytelnik naszej gazety: Pamiętam ten smutny dzień, jakby to było wczoraj, choć miałem wówczas cztery lata. Byłem z mamą w domu, szykowała mnie do przedszkola. Wtedy usłyszałem syreny straży pożarnej. Nad „Gigantem” unosił się gęsty, smolisty, czarny dym. Przez wiele godzin słychać było, jak wte i wewte jeździły wozy strażackie, ponieważ brakowało wody do gaszenia pożaru. Do dzisiaj w domu mam pralkę z „Giganta”, jako dziecku rodzice kupowali mi tam zabawki. Wielka strata dla Krakowa, że dom handlowy spłonął. Do dziś się zastanawiam, dlaczego komuś nasz kochany sklep przeszkadzał.
Odpowiedź na to pytanie już raczej nie nadejdzie. Śledztwo prowadziła prokuratura, ale nie ustaliła, kto w kilku miejscach rozlał łatwopalną ciecz i podłożył ogień. Ani dlaczego to zrobił.
Wiemy jedynie tyle że faktycznie było to podpalenie. Tak ustalili powołani biegli. Jednak postępowanie już po roku od pożaru zostało umorzone.
Prokurator Piotr Kosmaty, który je prowadził, tłumaczy, dlaczego: Trudno było pozyskać solidne dowody. Wszystko płonęło w temperaturze ponad 1000 stopni Celsjusza. Topiła się nawet porcelana.
Obietnice bez pokrycia
Po pożarze pomoc poszkodowanym kupcom zaoferował prezydent Krakowa, Jacek Majchrowski i Krakowska Kongregacja Kupiecka.
„Gazeta Wyborcza” z 29 maja 2003 roku: „Jacek Majchrowski, prezydent Krakowa, podjął decyzję o pomocy osobom, które straciły w pożarze swoje stoiska handlowe. W piątek o g. 9 poszkodowani handlowcy powinni zgłosić się do siedziby Zarządu Budynków Komunalnych przy ul. Wielopole 17 a. W trakcie spotkania zostaną im przedstawione propozycje lokali użytkowych będących w dyspozycji ZBK”.
W praktyce wielu kupców zostało praktycznie bez wsparcia. Wprawdzie miasto ogłosiło przetarg na 30 lokali użytkowych będących w posiadaniu gminy, ale to było zdecydowanie za mało. A i stan gminnych nieruchomości pozostawiał wiele do życzenia.
Też „Gazeta Wyborcza”, tym razem z 13 czerwca: - Pomieszczenia wymagają drogiego remontu, poza tym musielibyśmy licytować się między sobą - ocenia Jerzy Smuż, który - jak wielu innych kupców - z Gigantem związany był od początku. Dlatego większość z nich poszukiwania nowych placówek rozpoczęła na własną rękę. Małymi grupami wynajęli już pomieszczenia przy ul. Opolskiej i na os. XXX-lecia. Inni szukają pojedynczo. - Ja jeszcze nic nie znalazłem - przyznaje zniechęcony Jerzy Smuż.
Jedna z naszych czytelniczek - która handlowała w „Gigancie” razem ze swoją córką, Mileną: Prezydent Krakowa obiecywał, że znajdzie nowe miejsca dla wszystkich sprzedawców, ale niektórzy mieli oferty na peryferiach Krakowa, z czego nie skorzystali. Ostatecznie zostali sami ze swoim problemem. Po pożarze większość sprzedawców straciła wszystko. Tylko złoto częściowo się uratowało, ponieważ było dobrze zabezpieczone.
Jej córka dodaje: Dla mojej rodziny czas po pożarze był niełatwy. Straciliśmy dwa źródła dochodu. Ja zarabiałam na swoje studia, mama - na życie. Niektórzy przedsiębiorcy potracili majątek życia.
Pejzaż bez „Giganta”
Ostatnio „Gazeta Krakowska” ustaliła, że na ziejącym pustką placu po spalonym „Gigancie” mogą powstać bloki. Część terenu przy ul. Wybickiego trafiła w ręce dewelopera. Chodzi o związaną z rodziną Kulczyków firmę Noho Investment. Tę samą, która jest właścicielem kompleksu przy ul. Dolnych Młynów 10. Przy ulicy Wybickiego firma rozważa budowę mieszkań.
Teren po „Gigancie” od lat stoi pusty. Naczelny dokument planistyczny miasta, czyli studium, przewiduje tam zabudowę wielorodzinną.
- Okoliczni mieszkańcy zapewne nie będą chcieli tam kolejnych budynków wielorodzinnych, a w dodatku pewnie jeszcze wiele osób ma sentyment do wspomnień zakupów w „Gigancie”. Ten teren powinien mieć plan miejscowy i to w nim powinno się wypracować przeznaczenie tego terenu. Zresztą podobnie jak działek po drugiej stronie ul. Wybickiego - mówi Grzegorz Stawowy, przewodniczący Komisji Planowania Przestrzennego i Ochrony Środowiska w Radzie Miasta Krakowa.
Ale czy plan powstanie? Nawet jeśli tak, to jednak prawdopodobny wydaje się scenariusz, że wcześniej pozwolenie na budowę bloków zdobędzie deweloper. A wtedy plan nie ochroni już tego terenu przed zabudową.
Marzena: Miałam tam praktyki, a później w „Gigancie” znalazłam pracę. Załoga była super. „Gigant” to był kultowy sklep. Można tam było dostać niemal wszystko: od pierścionka zaręczynowego po meble i auto. Brakuje go. Wolałabym go zamiast bloków...