Ginter, pisz o Głogówku – ta książka połączyła dwa światy
Kiedy spotyka się dwóch dżentelmenów z podobnymi zainteresowaniami, powstaje książka. A czasami cała seria książek. Z otchłani zapomnienia wyłania się Atlantyda z Głogówka.
Stanowią świetny duet, ale w ukochanym mieście rozminęli się o siedem lat. - Wyjechałem na stałe z rodziną do Niemiec w lipcu 1961, mając niespełna 21 lat – wspomina Ginter Hauptstock. – Po 1957 dużo ludzi wyjechało w ramach akcji łączenia rodzin.
- Moi rodzice w 1963 roku przyjechali do Głogówka i do emerytury prowadzili tu aptekę w Rynku. Do dziś starsi mieszkańcy Głogówka, czy to w Polsce, czy w Niemczech, kojarzą mnie jako syna magistra z apteki – opowiada Jarosław Kłuskiewicz, który przyszedł na świat w 1968 roku. - Rodzinnie nie jestem związany z Głogówkiem. Mój dziadek przed wojną był inżynierem w Zakładach im. Mościckiego w Tarnowie, drugi mieszkał w Kieleckiem, był legionistą.
76-letni Ginter Hauptstock wolne chwile spędza w swoim domowym archiwum, w mieszkaniu koło Dortmundu, gdzie od lat gromadził zbiory wspomnień, fotografii, pocztówek, dokumentów, drobiazgów związanych z rodzinnym miastem. 48-letni Jarosław Kłuskiewicz przygotowuje wydanie kolejnego albumu fotograficznego o mieście. Zebrał 1,5 tysiąca zdjęć i cały czas szuka ludzi, którzy pomogą je opisać. Wieczorami z odległości tysiąca kilometrów piszą do siebie, rozmawiają przez telefon, wyszukują na internetowych aukcjach głogóweckich cymeliów.
Po czterech latach wspólnej pracy Hauptstock i Kłuskiewicz zaprezentują publiczności książkę „Mój Głogówek”. Napisaną przez Gintera, przygotowaną, zredagowaną, opatrzoną ilustracjami przez Jarosława. Współtworzoną przez jeszcze kilka osób zakochanych w lokalnej historii.
- Ja już właściwie wycofuję się z wydawania książek - opowiada Bogusław Szybkowski, właściciel opolskiego Wydawnictwa MS, które wydało książkę. - Zamierzałem tylko kontynuować cykl prof. Stanisława Niciei „Kresowa Atlantyda”. Ale przyjaciołom z Głogówka nie potrafiłem odmówić. Ginter Hauptstock jest nie tylko skarbnicą wiedzy o Głogówku. On dalej żyje tym miastem. Tęskni, przyjeżdża, ogląda je. Myślę, że chciałby tu wrócić.
- Część emigrantów ze Śląska w Niemczech wypiera się swoich korzeni, chce jak najszybciej uchodzić za Niemców, ale nie on. Mnie to strasznie cieszy - komentuje Barbara Grzegorczyk, wieloletnia emerytowana już dyrektor Muzeum Regionalnego w Głogówku, która przy nowej książce była konsultantem historycznym i literackim. - I nigdy nie był zazdrosny o swoją wiedzę, swoje zbiory. Wiele razy trafiali do mnie młodzi ludzie piszący prace licencjackie o Głogówku. Liczyli, że jestem skarbnicą wiedzy. Kiedy sama nie potrafiłam im pomóc, dawałam im adres do Gintera. Zawsze bardzo chętnie współpracował.
Mój ukochany, mein lieber Głogówek. Ponad podziałami
Kiedy Ginter Hauptstock tak na poważnie zaczął grzebać w historii swojego miasta i swojej rodziny, odkrył, że jego ród, ubodzy tkacze, o których niewiele się zachowało w zapiskach, mieszkał w Głogówku od co najmniej 1700 roku. Dopiero jego dziadkowie zmienili profesję. August Hauptstock od 1930 był też w miasteczku radnym i członkiem rady parafialnej. Ojciec zaś został piekarzem, najpierw w Prudniku, a potem do 1961 roku miał piekarnię na Głubczyckiej w Głogówku.
- Pamiętam ją - śmieje się Barbara Grzegorczyk. - Jako dzieci przystawaliśmy przed witryną, tu kupowaliśmy cukrowane zajączki.
- Z dzieciństwa w mojej pamięci pozostanie, że w Głogówku w lecie zawsze grzało słońce, a w zimie zawsze było dużo śniegu – wspomina Ginter Hauptstock. - Graliśmy w piłkę przy każdej okazji i obojętnie gdzie, nawet na ulicach. Frajdą były kąpiele w Osobłodze, a zimą jeździło się na łyżwach po Młynówce i na stawie w parku albo chodziło się na narty na „śmiertelne zjazdy” po pagórkach przy bagnach.
Ojciec Gintera, piekarz, nie służył w Wehrmachcie i po wojnie pozostał w Głogówku. Inni krewni wyjechali. Kiedy po październikowej odwilży w 1956 roku władze pozwoliły na łączenie rodzin i wyjazdy, jego rodzina złożyła wniosek o pozwolenie na wyjazd.
- Lata powojenne były dla nas trudne, dodatkowo doszła akcja „odniemczenia”- wspomina Ginter Hauptstock. W 1961 on akurat zaczynał studia na Politechnice Śląskiej, świetnie mu też szło w sporcie. Grał w koszykówkę i piłkę nożną w miejscowej „Fortunie”, doskonale biegał. Dwa razy był wicemistrzem województwa i startował w mistrzostwach Polski w biegach przełajowych w Poznaniu. Natomiast jego rodzice nigdy nie nauczyli się polskiego. Już w Niemczech dokończył studia, zaczął pracę inżyniera, do emerytury i jeszcze nawet później społecznie trenował młodzież.
Zakochany z przeszłości
- Będąc już na emeryturze zainteresowałem się drzewem genealogicznym mojej rodziny. Szperałem w bibliotekach mormonów, w księgach kościelnych. Tam znalazłem też ciekawe wzmianki o historii Głogówka. Tak rozszerzyłem moje zainteresowania na historię miasta – opowiada. - Jako młody człowiek miałem inne zajęcia. Dziś żałuję jednak, że nie miałem w młodości aparatu fotograficznego. Z lat powojennych zachowało się bardzo mało zdjęć.
Przełomem w kronikarskiej działalności Gintera Hauptstocka był kontakt z autorem wydanej w Niemczech książki „Głogówek na starych fotografiach”, Erhardem Petersem.
- Pisząc swoją książkę, pan Peters prowadził obszerną korespondencję z przedwojennymi mieszkańcami Głogówka – opowiada autor. - Potem ustanowił mnie spadkobiercą swego zbioru i moja kolekcja nagle się powiększyła.
W 1986 roku Hauptstock pierwszy raz opublikował artykuł historyczny o szopce pani Thiel z ulicy Głubczyckiej w wydawnictwie historycznym. Od 1996 roku pisze regularnie. W 2002 roku wydał po niemiecku w Niemczech pierwszy zbór swoich tekstów o Głogówku, a potem kolejny tom. Swoje archiwum chętnie udostępnia też innym badaczom, studentom historii.
- Z dziesięć razy pomagałem przy pisaniu prac licencjackich i magisterskich. Nikomu dotychczas nie odmówiłem – mówi. - Nie liczyłem, ile razy wysłałem dokumenty do prac naukowych i artykułów w czasopismach. Wiem, że moje książki są cytowane w pracach naukowych albo na wykładach. No i pomogłem wielu osobom w badaniach genealogicznych.
- Choć Ginter mieszka ponad tysiąc kilometrów od Głogówka, na bieżąco wie wszystko, co się tu dzieje – śmieje się Kłuskiewicz. - Starsi znajomi dzwonią do niego. On stale odwiedza lokalne strony internetowe, mailuje z wieloma ludźmi, odpowiada na dziesiątki maili. Pisze po niemiecku i po polsku, dzwoni. Jak z nim rozmawiam, to wymienia mi, kto umarł, kto mnie kazał pozdrowić.
- Nie czuję się kronikarzem Głogówka. Piszę tylko artykuły, „cegiełki” o historii miasta, aby uchronić coś od zapomnienia. I zachęcam innych do spisywania swoich wspomnień – mówi o sobie.
Ginter, pisz o Głogówku
Dr Jarek Kłuskiewicz, z zawodu lekarz, pierwsze stare fotografie i pocztówki z Głogówka zaczął kupować w 1990 roku, jeszcze na studiach w Poznaniu. Tak się zaczęła jego przygoda z kolekcjonerstwem i historią swojego miasta. Mówi, że sama medycyna mu nie wystarcza. Musi robić coś dodatkowego, po godzinach.
- To ja pierwszy napisałem do Gintera do Niemiec, po tym jak kupiłem książkę Erharda Petersa „Oberglogau in alten Bilden” - wspomina Jarosław Kłuskiewicz. - Wtedy Ginter zasięgnął o mnie języka i przy okazji następnego pobytu w Głogówku zaaranżowaliśmy spotkanie. Zaprosiłem go do siebie, przyniosłem moje widokówki. Każdą starannie obejrzał, wyjaśniał, co gdzie jest, i od razu tłumaczył pisane gotykiem pozdrowienia na odwrocie albo krótkie wiadomości. Później zaczęła się już nasza regularna współpraca.
Ginter Hauptstock był konsultantem historycznym pierwszego albumu Kłuskiewicza „Głogówek na starej pocztówce”. A w 2009 roku Kłuskiewicz doprowadził do wydania w Polsce pierwszej książki Gintera – „Z dziejów Głogówka”.
- Od 2006 roku mam zachowane wszystkie maile od Gintera - opowiada Kłuskiewicz. - On zaś ma zachowane tysiące wiadomości ode mnie. Odwiedził mnie w domu, ja byłem z odwiedzinami u niego. Kiedy z nim idę po mieście, to jakbym szedł z doskonałym przewodnikiem. Ciągle na coś zwraca uwagę, o każdym budynku potrafi coś powiedzieć, kto go zaprojektował, kto gdzie mieszkał. Po prostu go lubię, bo nie tworzy żadnego dystansu, nie wynosi się.
Ginter ma w domu zeszyt, skoroszyt, w którym żmudnie przez lata spisywał wszystkie wzmianki, jakie znalazł w starych gazetach, corocznych kalendarzach miejskich, w archiwach, w księgach parafialnych na dany temat. Są więc wynotowane informacje o każdym zakładzie pracy, kościele, kilkudziesięciu głogóweckich knajpach, powodziach, pomnikach, szkołach, zakładach komunalnych. Nawet o kradzieży sejfu z ratusza w 1861 roku. Taki materiał aż się prosi o spisanie.
– Życzę mu, żeby żył sto lat, ma 76 i wszystko doskonale pamięta - opowiada pan Jarek. - Więc kiedyś mu powiedziałem: Ginter, pisz, a ja się będę zajmował resztą. Ja mam 48 lat i mogę spokojnie poczekać ze swoim drugim albumem.
Przez ostatnie cztery lata Ginter Hauptstock pracowicie wracał do tych źródeł i pisał poszczególne rozdziały. Pierwotnie było ich 56. Na potrzeby książki trzeba było ograniczyć wielkość publikacji. Wybrali więc 40 najważniejszych. I tak wyszło 320 stron. W jednym z rozdziałów autorowi udało się odtworzyć dzieje wszystkich 70 żydowskich rodzin z Głogówka. Okazało się, że w czasie ostatniej wojny nikt z miejscowych Żydów nie trafił do obozu koncentracyjnego.
- Początkowo podchodziliśmy do tego, co pisał, jak do świętości - opowiada ze śmiechem Barbara Grzegorczyk. - To przecież taka ogromna praca i wiedza. Ale pod natłokiem źródeł zdarzało mu się popadać w detalizm, zbytnią szczegółowość. Więc Jarek zadzwonił kiedyś do niego i mówi: Giner, trzeba ciąć. - No to tnijcie - opowiedział Ginter.
- Przysyłał mi mailem kolejne rozdziały – opowiada Jarek Kłuskiewicz. – Tłumaczeniem zajęła się znajoma, tłumacz przysięgły Justyna Cuber-Janik. Przetłumaczone rozdziały trafiały do redakcji literackiej do Barbary Grzegorczyk, która jest polonistką. Pani Basia zna realia głogóweckie i potrafi wychwycić to, co trzeba jeszcze przeszlifować. Ja po nocach, czasem przy koniaczku, te poprawki nanosiłem do komputera. W międzyczasie na aukcjach w internecie wygrywałem licytację widokówek, które akurat pasowały nam do jakiegoś rozdziału. I jeszcze wysyłałem to wszystko autorowi, bo on jeszcze na koniec potrafił wprowadzić jakieś nowo zdobyte informacje, bo coś znalazł w gazecie z 1905 roku. I tak trwało to wszystko cztery lata.
Wszyscy pracowali społecznie, nie czekając na zysk czy zapłatę.
- Powstała książka, która nie ma wielkich ambicji dzieła historycznego. Nie ma całego aparatu przypisów i odniesień do źródeł - mówi Barbara Grzegorczyk. - I dobrze. To książka dla przeciętnego Kowalskiego. Będzie się z nią znakomicie spacerowało po mieście.
- Współpracowało mi się bardzo dobrze, ale przeszkadzała ta odległość – mówi Ginter Hauptstock. – Chcieliśmy się spotykać, a mogliśmy się tylko kontaktować telefonicznie, mailowo. Jarek Kłuskiewicz to menedżer, który łączył wszystkie nitki, wszystkich ludzi zaangażowanych w wydanie książki.
Pan Ginter ma tremę
Książka już jest w księgarniach. 2 grudnia, w Głogówku szykuje się uroczysta promocja z udziałem autora.
- Na wszystkie promocje książek i albumów o Głogówku przychodziło zawsze ze 150-200 osób. Wyjątkowo dużo - przyznaje Bogusław Szybkowski. - To miasto jest specyficzne, zwarte. Ci, co tu przyjechali po wojnie, bardzo się z nim utożsamiają.
- Kiedy pojawia się książka o Głogówku, w mieście nie ma podziałów na naszych i waszych - mówi Jarosław Kłuskiewicz. - Kupują wszyscy, żeby poczytać o swoim zakładzie, o knajpach, w których bywali w młodości. Bo pół miasta pracowało w fabryce ciastek „Piast”, która istnieje do dziś, a drugie pół w nieistniejącej już roszarni.
Na to najbliższe, piątkowe spotkanie z Ginterem Hauptstockiem też wybiera się tłum starych znajomych.
– Kiedy teraz Jarek opowiada, ilu ludzi zaprosił na promocję, zaczynam mieć małą tremę - śmieje się do słuchawki telefonicznej Ginter Hauptstock.
- Fajna zabawa była. Trzeba będzie pomyśleć o kolejnej książce – zapowiada z nostalgią Jarek Kłuskiewicz.
- Mam jeszcze dużo niewykorzystanego materiału ... – deklaruje Ginter Haupstock.