"Głos Wielkopolski" świętuje urodziny! 16 lutego 1945 r. ukazał się pierwszy numer
Wspomnienia rocznicowe o powojennej największej gazecie Wielkopolski zaczynają się mniej więcej tak: - 16 lutego 1945 roku w piątek, gdy na Cytadeli grzmiały działa, sprzedawcy gazet pojawili się na ulicach miasta z pierwszym numerem "Głosu Wielkopolskiego".
Pierwszy numer gazety miał 4 strony i kosztował 20 groszy. Otwierał ją apel wojewody poznańskiego Michała Gwiazdowicza, pełnomocnika Rządu RP, który wzywał "wszystkich obywateli do podjęcia codziennej pracy":
"Apeluję do wypróbowanej karności, pracowitości i zmysłu organizacyjnego społeczeństwa wielkopolskiego i wzywam Obywateli do wytężenia wszystkich sił w kierunku odbudowy odradzającej się Ojczyzny".
Gazeta w całości przynosiła informacje związane z walkami na frontach, dyplomacją i wyzwalanymi terenami Polski i podtrzymywała wszystkich na duchu. Zamieściła także apel biskupa Walentego Dymka, sufragana poznańskiego wzywającego do pracy duchownych i błogosławiącego wiernych.
Newsy ze słupa ogłoszeniowego
Pierwszy numer gazety, której tytuł wymyśliło grono osób z por. Józefem Pawłowskim i red. Czesławem Brzóską z Wojewódzkiego Urzędu Informacji i Propagandy na czele, miał nakład 6200 egzemplarzy. Został wydrukowany w Drukarni św. Wojciecha, wykorzystano linotypy, teksty były składane ręcznie. A z powodu zimna ludzie pracowali po 4 godziny dziennie. To dlatego tak wielu ich było potrzeba przy składaniu pierwszego numeru. No i trzeba pamiętać, że gdyby Mieczysław Francuszkiewicz nie ukrył i przechował na czas okupacji polskich czcionek, gazeta nie miałaby szans się w ogóle ukazać w tym czasie. A informacje do tego i następnych numerów - jak wspomina Eugeniusz Cofta - zdobywał ze… słupa ogłoszeniowego - to było najświeższe i najcenniejsze źródło informacji.
Od pierwszego numeru widać, że "Głos Wielkopolski" zawsze był i jest blisko tego, czym żyją ludzie, blisko ludzi. Wtedy - wojną, wyzwoleniem, odbudową, dawaniem nadziei. I taki pozostał. Od samego początku "Głos" cenili i czytelnicy, i prasoznawcy właśnie za profesjonalizm, precyzyjnie sprofilowane treści i wysokie standardy ich redagowania.
W ciągu pierwszych pięciu lat redakcja"Głosu" tułała się po różnych budynkach Poznania. Pierwsze kolegia, które zaplanowały utworzenie i wydanie dziennika, odbywały się przy ul. Chełmońskiego 22, gdzie zakwaterował Wojewódzki Urząd Informacji i Propagandy. Ale wydawca - "Czytelnik" - nie przestawał myśleć o lokalu przeznaczonym wyłącznie dla prasy. I tak w 1947 roku zrodził się pomysł odbudowy kamienicy przy ul. Grunwaldzkiej 19 i Marcelińskiej 1-3, gdzie po połączeniu budynków miała być siedziba wyłącznie "Głosu Wielkopolskiego" i związanych z nim biur i instytucji. Wykup posesji i zrujnowanych obiektów kosztował 8,5 mln złotych. 1 maja 1950 redakcja wprowadziła się na I piętro wyremontowanego gmachu. Rok później redakcje pozostałych dzienników Poznania - m.in. "Gazety Poznańskiej" i "Expressu Poznańskiego". I tak od 1951 r. aż do dziś funkcjonuje Dom Prasy.
Polska Kronika Filmowa o pierwszym numerze "Głosu":
Korespondenci z miast i wsi
Od samego początku "Głos", jak i inne dzienniki, miał obszary czytelnicze zarezerwowane także dla ludzi młodych - dodatek dziecięcy nosił tytuł "Nasz "Głosik". Gazeta korzystała także z całej armii korespondentów robotniczo-chłopskich, wzorem gazet sowieckich. Aż trudno uwierzyć, że np. w 1947 r. dział terenowy dziennika zwerbował do pracy... 260 osób tzw. społecznych współpracowników, a w grudniu 1950 roku tych korespondentów było - bagatela - 500. Oczywiście wszyscy przechodzili stosowne kursy pisania artykułów w redakcji gazety.
O czym pisał "Głos"? O wszystkim, co dotyczyło Wielkopolan i co się działo w Polsce i na świecie. No, prawie o wszystkim, bo na tych zaledwie 4, potem wiele lat 6 stronach, wszystko zmieścić się nie mogło. Była więc w pierwszej kolejności ideologia (takie czasy!) i przede wszystkim gospodarka: odbudowa kraju, reforma rolna, nacjonalizacja przemysłu, zaopatrzenie w żywność, walka z nadużyciami, realizacja Daniny Narodowej na odbudowę kraju. Chyba w sztukach można policzyć te egzemplarze "Głosu", w których nie byłoby choć jednego z tych problemów. Niestety, treści informacyjne były na usługach doraźnych interesów politycznych i trudno się było temu przeciwstawić - dominowały slogany zamiast publicystyki i meldunki z miejsc pracy zamiast reportaży. Dziś mówi się o pierwszej połowie lat 50. jako okresie, w którym doszło do najgłębszego kryzysu polskiego dziennikarstwa w całym powojennym półwieczu.
Wiersz prasowy
Troszkę zmieniło się po 56 r. - informacje polityczne płynęły z plenów partyjnych różnych szczebli, a gazety pisały tak i to, co w swych uchwałach zażądało, mocno podległe PZPR, Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Jednak nie do końca "Głos" stał się tubą partyjną, zmieniło się trochę w redakcjach - ubyło dawnych dziennikarzy, wykształcili się nowi, młodzi! A w miarę jak stabilizowało się życie - pojawiło się w gazetach miejsce na kulturę, naukę i nareszcie rozrywkę, o gospodarce pisali eksperci, a nie korespondenci robotniczo-chłopscy.
I choć bogactwo życia przynosiło coraz to nowe tematy i informacje, a czytelników przybywało, z uwagi na niedobory papieru, w 1963 r. trzeba było odchudzić zwiększającą się objętość gazety. Można się domyślić, w jakich obszarach - "Głos" ponownie zdominowała kontrolowana i zalecana przez partyjne biura prasy informacja polityczna, na którą miejsce zawsze musiało się znaleźć. Są to też czasy, kiedy gazeta wyszła do czytelników - oddajmy sprawiedliwość - trochę dzięki nakazom partyjnym, ale przecież ku ich pożytkowi. Bo przecież "Głos" zaczął organizować masowe imprezy sportowe, konkursy, koncerty, ale także zbiórki pieniężne dla potrzebujących, no i legendarne... czyny społeczne. Kto jeszcze pamięta, z czyjej inicjatywy tysiące poznaniaków uczestniczyło w "małych olimpiadach" albo o koncertach chóru Jerzego Kurczewskiego, jak Wielkopolska długa i szeroka? Albo jak w 1948 r. "Głos" walczył z alkoholizmem, proponując zakaz sprzedaży alkoholu w dniu wypłaty?
Dziś ze wzruszeniem dowiadujemy się, jak wtedy, w tamtej rzeczywistości, nasi starsi koledzy świętowali okrągłe jubileusze swojej gazety. Na przykład na 5. urodziny było jeszcze skromnie, zdjęcie schodzącej z maszyny drukarskiej gazety... i wiersz Witolda Deglera, w którym jest m.in. taka zwrotka:
"Głos Wielkopolski".
Dział redakcji.
Dzwonią telefony
na wszystkie strony.
Goniec jak szalony lata.
Przychodzą pisma i listy.
Stukają biegłe w palcach maszynistki.
Trzaskają automatyczne dalekopisy.
Płyną depesze z całego świata.
Codzienna gorączka prasowa.
Walczący socjalizm w akcji.
Nieustający szturm słowa.
Tu "Głos" Wielkopolski".
Dział redakcji.
To były takie czasy
Ale już 15. urodziny "Głos" świętował okazalej - do pracy zabrali się graficy i przygotowali specjalne wydanie. Pierwsza strona w niczym nie przypominała standardowej gazety. Na zadrukowanej kolumnie widniała wielka niebieska rzymska piętnastka i choć nazwa dziennika nadal miała kolory czarne, coraz częściej zaczął się w nim pojawiać niebieski tak charakterystyczny, markowy dla późniejszego tytułu gazety. Na także niebieskich tłach graficy umieścili gratulacje i życzenia nadesłane dla redakcji, redaktorów technicznych, drukarzy i kolporterów od najwyższych władz... partyjnych: Komitetu Wojewódzkiego i Miejskiego, a nawet Biura Prasy - KC.
Po 5 latach jest jeszcze odświętniej - redakcja coraz więcej miejsca poświęca na wspólne wspominanie z czytelnikami swojej historii. Duży artykuł wspomnieniowy pisze Eugeniusz Cofta. A czytelnicy wyrażają swoje oczekiwania od "Głosu" jako ich gazety. A potrzeby mieli różne. Maria Rybarczyk, pracownica umysłowa zwraca uwagę na skąpe informacje dla studentów, zbyt mało miejsca poświęcanego sprawom laicyzacji oraz Kościoła (jest rok - 1965!) i... wielkiej polityce, a Maria Merha, nauczycielka, wręcz domaga się, by "Głos" odważniej wchodził w tematykę... rodzinną, relacji domu i szkoły, bo "nie ma trudnych dzieci, są natomiast trudni rodzice". Natomiast dr. medycyny Sławojowi Kucharskiemu brakuje reportaży społeczno-obyczajowych, artykułów poświęconych nauce oraz... tematów drażliwych obecnych w dyskusjach środowiskowych, a nieobecnych w prasie. Na ćwierwiecze "Głosu" na jego łamach pojawili się czytelnicy w jeszcze innej roli - ci, którzy mieli szansę przeczytać pierwszy numer gazety, np. Janina Maćkowiak, mistrz produkcji w Fabryce Mydła i Kosmetyków "Lechia", która dostała egzemplarz od sąsiada, Józef Klemenczak, główny instruktor ruchu MPK. On informację o pierwszej polskiej gazecie w Poznaniu dostał od kolegi w pracy i wybiegł szukać sprzedawcę. Udało się - w pobliżu parku Kasprzaka na ulicy gazetę sprzedawał kilkunastoletni chłopiec. Z kolei Józef Dziasek, nauczyciel z SP nr 26, pamięta, że pierwsze numery "Głosu", przecież nie było jeszcze podręczników, służyły dzieciom do nauki czytania.
Wersal na Grunwaldzkiej
Wraz z nastaniem epoki Gierka "siermiężny socjalizm" zamienił się w "socjalizm nowoczesny", a to znaczy, że jednak nasza rzeczywistość stała się nieco inna. Inne też stały się media.
Nakłady (i sprzedaż) - czasem mniej, a czasem całkiem wyraźnie ukrywane, bo sporo zawyżane - osiągały nawet 200 -210 tys. egzemplarzy w dni świąteczne. Tak było w rekordowym roku 1973. Przy czym średni nakład przez całe lata 70. wynosił około 152 tys. Ale przy tych wszystkich manipulacjach fakt pozostaje faktem - sprzedaż "Głosu" systematycznie rosła. A pamiętacie Państwo jeszcze, w jakie dni nowa gazeta trafiała do sprzedaży? Że w 1974 r. po wprowadzeniu wolnych sobót dziennik ukazywał się na 3 dni (piątek-niedziela)? Jak rok później wróciły wydania poniedziałkowe i sobotnio-niedzielne. I znów za kilka miesięcy weekendowe - 3-dniowe. A codzienna gazeta liczyła... 6 stron. W święta rosła do 12.
Inni zostali mianowani naczelni. W 1972 r. na stanowisko redaktora naczelnego do warszawskich "Perspektyw" awansował dotychczasowy, od ponad 11 lat, naczelny "Głosu" - Lesław Tokarski. Po nim nastała era Wiesława Porzyckiego, absolutnego rekordzisty, który najdłużej zajmował stanowisko szefa tej gazety w ciągu jej 70 lat istnienia. Porzycki kierował dziennikiem 18 lat!
- Do "Głosu" przyszłam w 1973 roku, przyjmował mnie Wiesław Porzycki
- wspomina Jolanta Lenartowicz, która przepracowała w gazecie 35 lat w dziale zdrowie i medycyna. - Był znakomitym nauczycielem - zwracał uwagę i na merytoryczną zawartość tekstów, i na ich język. To człowiek wysokiej kultury, potrafił rozmawiać z podwładnymi o trudnych sprawach. Od niego z gabinetu nigdy się nie wychodziło zmemłanym, nawet jak wytykał poważne błędy, człowieka nie obrażał.
Tak samo o byłym naczelnym opowiadała Barbara Grzegorzewska, która przyszła do redakcji w II połowie lat 60. Zaczynała w dziale miejskim o tematyce społecznej, a potem była kierownikiem działu łączności z czytelnikami i członkiem kolegium redakcyjnego.
- Uważam Porzyckiego za najbardziej inteligentnego naczelnego, z największą klasą. Doskonale wiedział, jak określić czytelnika gazety, rozumiał, że "Głos" nigdy nie będzie dla wszystkich - mówi z przekonaniem Basia. - Poza tym z wielkim szacunkiem odnosił się do pracowników - w jedwabnych rękawiczkach dyscyplinował ludzi, ale umiał też pochwalić dobrze wykonaną pracę. Uwielbiał czytać gazety, a jego ulubionym zajęciem było robić wycinki i roznosić dziennikarzom, aby przeczytali, jego zdaniem, ważne czy ciekawe artykuły.
W łączności z czytelnikami
Basia pamięta, jak "niepokorni" wobec komuny dziennikarze w latach 70. radzili sobie w tak zideologizowanej pracy, jaką były media.
- Oczywiście, że czasy były, jakie były i komitet wojewódzki rozsyłał do redakcji jedynie słuszną relację i taka była zamieszczana w gazetach. Ale był w naszym zespole bardzo inteligentny dziennikarz Michał Łuczak, który nienawidził komuny, a zajmował się sprawami miasta
- opowiada Basia. - Potrafił pójść do urzędników, wyciągać absurdy obowiązujących przepisów w różnych dziedzinach funkcjonowania miasta i nikt się nie mógł do niego przyczepić, bo poruszał się w obszarze dozwolonym prawem. Doszedł do tego , że ówczesny prezydent Poznania Władysław Śleboda (1975-1981) zwrócił się do naczelnego, aby zaczął przysyłać innego dziennikarza. Oczywiście nie można było przeskoczyć wielu zakazów, ale Michał pokazał, jak można bezkarnie drwić z ustroju poprzez ukazywanie jego absurdów. Zresztą "Głos" nie był zdominowany przez politykę, ale też "Głos" się nie wychylał.
Basia była najbliżej czytelników "Głosu", pracując wiele lat w dziale łączności z nimi.
- Ludzie przychodzili zawsze z takimi samymi problemami, głównie z życiowymi - bez względu na czasy - a to kłopoty z dziećmi, a to z mieszkaniem, ale rzadko w pracy - wyciąga z pamięci Basia. - Pamiętam mężczyznę, który przyszedł z dokumentami potwierdzającymi jakieś przedwojenne obligacje i pytał, czy coś z tego jeszcze będzie miał. Myślałam, że pęknę ze śmiechu: "Panie, co pan!" - mówiłam, a teraz mam wyrzuty sumienia... proszę, jak czasy się zmieniły. Zaraz po przełomie 89 roku ludzi irytowała ta nowobogacka mentalność, zwłaszcza wśród ludzi władzy czy właścicieli firm. Kiedyś przyszedł oburzony starszy pan, raczej pogadać niż z prośbą o interwencję. "Proszę pani, co oni teraz wyrabiają - zaczął. - Jak przed wojną Kałamajski otworzył firmę, to dopiero po 10 latach zaczął budować sobie willę, a teraz chcą wszystko od razu". Inny przyszedł z książeczką ubezpieczenia zdrowotnego sprzed wojny i pokazywał, jak wtedy prosto można było zorganizować opiekę zdrowotną. Przychodzili też ludzie z pomysłami uzdrawiania gospodarki. Jak reagowali urzędnicy, pracodawcy na nasze interwencje? Różnie w zależności od czasów. Za komuny była to reakcja natychmiastowa. Zaraz po przełomie nikt sobie nic nie robił z ludzkich skarg. A jak odchodziłam na emeryturę, wyciągani do tablicy pracodawcy czy urzędy, natychmiast odpowiadali na "zaczepki" prasy.
Jola oj, boli!
Jolanta Lenartowicz przyszła do "Głosu" w 1973 r. po studiach, była już mężatką, miała dziecko.
- Praca w "Głosie" to najpiękniejsze lata i największa przygoda mojego życia
- wspomina Jola. - Zaczynałam w dziale miejskim, ale szybko weszłam w medycynę. Po tej polonistyce, po tych jerach twardych i miękkich, medycyna wydawała mi się taka realna, pasjonująca i tajemnicza. Z wielką ochotą chodziłam na operacje - byłam podczas operacji na otwartym sercu, potem prawie 3 dni spędziłam przy pierwszych przeszczepach nerek - byłam przy pobieraniu, leciałam helikopterem i samolotem. I już zapomniałam, że jestem polonistką, mówiłam, że jestem "dział życie". Ludzie w redakcji mówili o mnie "Jola oj, boli" i przychodzili po pomoc jak do … lekarza pierwszego kontaktu.
Jola z rozrzewnieniem wspomina, jak dziennikarz kończył pracę wczesnym popołudniem, jak mieli więcej czasu na życie i wzajemne kontakty.
- W pierwszym okresie dziennikarze byli rozpieszczani
- przypomina jeszcze sobie Jola. - Na przykład mieliśmy gońców, którzy rozkładali nam gazety na biurkach, kierowców już nie wspomnę...
Od śniadania do obiadu - czas na tekst
Nie było obowiązku przychodzenia na określoną godzinę, ale do 10. trzeba było się zjawić, bo wtedy było kolegium.
- Praca redakcji była taka sama w tamtych latach, jak potem i teraz. Podczas kolegium planującego wybieraliśmy tematy do publikacji. Byłem wtedy kierownikiem działu ekonomicznego, a między szefami działów odbywała się prawdziwa walka na tematy, bo na tych kilku stronach można było wydrukować co najwyżej trzy artykuły publicystyczne - wspomina Marian Marek Przybylski, który zaczął pracę przy Grunwaldzkiej 19 na III roku studiów i zajął się kulturą studencką.
- A po kolegium wszyscy szli do bufetu, który mieścił się w budynku, na kawę i nikt do nikogo nie miał pretensji.
Dziennikarze zaś zabierali się do pracy. Nie za długiej, bo przecież na tych 6 stronach za wiele się nie mieściło, a i tak dwie pierwsze zajmowały informacje polityczne - dopowiada Basia.
- Praktycznie pracę zaczynało się od śniadania w bufecie , potem kilka godzin na zbieranie lub pisanie informacji, około 13.30 obiad - także w bufecie i... do domu, a latem nad jezioro - nostalgiczne wspomina Jolanta Lenartowicz. - Nie było co robić.
Basia także pamięta, że po godzinie 14 nikogo już nie było w redakcji.
- Po kolegium kierownik mówił, co masz robić. Jak informacja "nie wchodziła" do gazety, to pisało się coś większego - dziennikarze wychodzili do miasta, spotykali się z ludźmi - rzadko byli w redakcji, każda informacja była "wychodzona" - dodaje Basia.
Warto przypomnieć tamte czasy, kiedy komputery to było bardzo śmiałe science fictions.
- Pisało się ręcznie i tekst zanosiło do hali maszyn, gdzie pracowało 5-6 maszynistek. Niektórzy pomijali ten etap i od razu dyktowali maszynistkom, bo na przykład byli na bakier z ortografią
- śmieje się Basia. - Rewolucja w pisaniu - jak we wszystkim - dokonała się wraz z komputeryzacją - wtedy odkryłam, jaka to ulga, kiedy od razu wiem, ile mam napisanych znaków, jak łatwo wykreślać, dopisywać, poprawiać literówki.
- Niektórzy długo pisali ręcznie, ale ja starałam się pisać na maszynie, na własne nieszczęście, bo zawsze robiłam mnóstwo literówek - przyznaje ze śmiechem Jola.
I wspomina, że miejscem integracji był bufet - tu toczyło się życie interredakcyjne, a przypomnijmy, że w budynku przy ul. Grunwaldzkiej 19 mieściły się redakcje trzech dzienników - "Głosu", "Gazety" i "Expressu". Wszyscy się znali i to dobrze.
- I choć teoretycznie między gazetami była konkurencja, myśmy ją łamali, między nami była dobra współpraca - opowiada Jola. - Marysia Nawrocka z "Gazety" była moim, dziewczyny z "Głosu"!, mentorem. Ludzie sobie pomagali. Olga Kunze z "Expressu", wspomniana Marysia i ja śmiałyśmy się, że tworzymy spółdzielnię informacyjną. Ale miałyśmy też zasady - jak ktoś miał newsa, nikt nie miał prawa mu w to wchodzić.
- Jak można było mówić o konkurencyjności, kiedy w tamtych czasach wszystko było zadekretowane ówczesnym porządkiem polityczno-prawnym
- tłumaczy Marian Marek Przybylski, dziś współwłaściciel i prezes zarządu Instytutu Edukacji Europejskiej. - Wtedy w mediach było wszystko zaszufladkowane: "Express" miał zajmować się tematyką lżejszą, "Gazeta" trzymać się spraw publicznych i politycznych, a "Głos" - zajmować miejsce pomiędzy nimi. Jego siłą były dobre nazwiska publicystów. Wszystko też było ustalone - objętość gazety, jej nakłady, zresztą ściśle limitowane - przypomina Marian Marek Przybylski. - "Gazeta" miała 1oo tysięcy, "Głos" 70-80, a "Express" 40 tysięcy egzemplarzy. Dostawaliśmy określoną ilość papieru, określone fundusze na określone etaty, a nawet określony przydział na samochód służbowy. Nawet największe wydarzenie nie było w stanie wymusić na wydawcy zwiększenia objętości gazety.
Annus mirabilis
Na szczęście wolny rynek w końcu wrócił także do Polski. Rok 1989 zmienił wszystko. To był taki annus mirabilis, rok cudów - jak go określił Jan Paweł II.
- Głos , który ja znam, w którym ja pracowałam ma wyraźnie dwa etapy - analizuje Basia. - Jeden to kierownictwo Wiesława Porzyckiego, a drugi - Mariana Marka Przybylskiego. On stworzył zupełnie inny "Głos" - menedżerski.
Jola dodaje: - To po prostu były dwie różne redakcje. Od czasów Mariana Marka Przybylskiego nastała nowa era w poznańskiej prasie - nie tylko w sferze zarządzania, organizacji pracy, ale także technologii. Na dodatek "Głos" puchł, a te strony trzeba było zapełniać, trzeba było pisać coraz więcej artykułów. No i najważniejsze - Przybylski zaczął budować nowoczesną markę "Głosu". Postawił na młodzież, choć to zawsze była gazeta dla średniowiekowca, i wzbudził mnóstwo nowoczesnych projektów promujących gazetę, wśród których najsłynniejsze stały się i szybko obrosły legendą "Obiady w Głosie".
- Zrobił rewolucję w wydawaniu "Głosu" i w wyglądzie redakcji
- dopowiada Basia. - Stała się elegancka, wytworna, w porównaniu z tym, co było wcześniej. Do aranżacji wnętrz zaangażował architekta, powstała galeria, kupował obrazy. W 2000 roku premier nagrodził nasz dziennik tytułem Mecenasa Kultury. "Głos" umościł się wygodnie i mocno na wolnym rynku - zaczął przynosić dochody. Zostałam członkiem kolegium, a wszyscy nareszcie po ludzku zarabiali.
- Na szczęście w końcówce komuny, pracując w dziale ekonomicznym, miałem okazję zetknąć się z Zachodem i gospodarką wolnorynkową poprzez kontakty z Międzynarodowymi Targami Poznańskimi - wspomina Marian Marek Przybylski. - Jeździłem na imprezy targowe do wszystkich krajów bloku wschodniego. Stworzyłem spółkę Strefa Wolnocłowa w Poznaniu. I to prawdopodobnie sprawiło, że kiedy w 1989 roku trzeba było utworzyć spółdzielnię dziennikarską, stałem się naturalnym kandydatem, "ofiarą" mojej wiedzy ekonomicznej tak atrakcyjnie, niejako służbowo, zdobytej. I tak zostałem w 1989 roku redaktorem naczelnym i prezesem Spółdzielni Dziennikarskiej "Głos", a rok później prezesem Oficyny Wydawniczej "Głos Wielkopolski", która stała się wydawcą dziennika. Tę funkcję sprawowałem 16 lat.
Zaczęło się nowe
Przybylski postawił sobie za cel stworzyć w Poznaniu, mieście akademickim, świetnie rozwiniętym ekonomicznie dziennik o ambicjach krajowych. Tworząc zręby "Obiadów w Głosie" (odbyło się ich około 200) myślał o tym, aby przychodzili do redakcji, nie wicewojewodowie poznańscy, ale najwyżsi rangą goście krajowi i zagraniczni. Jednym z pierwszych był Tadeusz Mazowiecki, a potem kolejni premierzy, marszałkowie sejmu, prezydenci i przyszli prezydenci Lech Kaczyński i Bronisław Komorowski, a także politycy takiej klasy, jak na przykład minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski. Ludzie ci budowali prestiż "Głosu". A to się przekładało na wszystko - także liczbę reklamodawców, czytelników i wzrost znaczenia samych dziennikarzy. Praca w "Głosie" stała się honorem.
Już w 2001 roku "Głos" wysforował się na pozycję numer jeden wśród dzienników regionalnych w Polsce, zarówno pod względem prestiżu, poczytności, jak i obrotów reklamowych. Było to możliwe dzięki mądrym inwestycjom. Wszystkie zyski przeznaczano na rozwój, m.in. został kupiony gmach "Prasy" przy ul. Grunwaldzkiej, wybudowano własną drukarnię przy ul. Malwowej, powołano do życia Wyższą Szkołę Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa.
- Jednak "Głos" chyba w największym stopniu odmieniły właśnie "Obiady" i "Głos Towarzyski", przedsięwzięcia dotąd w Polsce nieznane
- wspomina Basia. - Marek wpadł na pomysł organizowania spotkań przy stole, ale nie konferencyjnym, tylko obiadowym. Jako członek kolegium uczestniczyłam w nich. Odzew, zwłaszcza wśród polityków, był niezwykły. To był strzał w dziesiątkę.
- Potem okazało się, że nie wystarczają sami goście krajowi. Zapraszaliśmy też artystów - był Jehudi Menuhin, Günter Grass, Bułat Okudżawa, Mikis Theodorakis, Krzysztof Penderecki, Andrzej Wajda. Takiej klasy artyści zawsze uświetniali też jubileuszowe koncerty "Głosu", np. Gilberd Becaud, Chick Corea czy Nigel Kennedy - podsumowuje Marian Marek Przybylski.
Tomasz Stańko z koncertem w Poznaniu na 70 lat "Głosu"
"Głos" gościł premierów Brandenburgii i przewodniczącą Bundestagu. Kierował się na Zachód. Kilka numerów ukazało się po niemiecku, a także po angielsku i było kolportowanych m.in. w Irlandii i Kopenhadze podczas szczytów Unii Europejskiej. A wkrótce "Głos" dorobił się korespondentów w Bonn i w Rzymie.
- Markę budowałem poprzez podejmowanie unikatowych projektów, których nikt wcześniej nie robił w Polsce - opowiada Przybylski. - Na przykład ustanowienie Nagrody Pracy Organicznej. Pokazywaliśmy ludzi nadzwyczajnego prestiżu - np. Tadeusza Mazowieckiego, Janusza Pałubickiego, Stanisława Barańczaka, Stefana Stuligrosza, prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, Stefana Bratkowskiego, Jana Kulczyka, o. Jana Górę.
Chyba największym przedsięwzięciem logistycznym była wizyta Lecha Wałęsy. Już dzień wcześniej przyjechała ochrona sprawdzić pomieszczenia. W sali reprezentacyjnej były dwa okna oddzielone murem - i tam właśnie trzeba było posadzić pana prezydenta. Na wypadek - jak mówili funkcjonariusze - gdyby ktoś strzelał.
- Ale największe faux pas popełniliśmy podczas wizyty premier Suchockiej
- dziś śmieje się z tego Basia. - Przed wejściem do budynku, pilnie zresztą strzeżonym, fragmentem chodnika oddzielonym taśmą, stał - mówiąc delikatnie - mało elegancki mężczyzna z plastikową reklamówką w ręce, w dżinsach, i o długich, wydawało się nam, niezbyt zadbanych włosach. Poprosiliśmy ochronę, aby go usunąć przed przyjazdem pani premier. Okazało się, że to funkcjonariusz UOP.
O tym, jak wielkim powodzeniem i prestiżem cieszyły się "Obiady" świadczy historia wicepremiera Henryka Goryszewskiego, który przejeżdżając przez Poznań, niezaproszony, zapowiedział swoją wizytę. - Cóż, obiadu wtedy nie było - śmieje się Marian Marek Przybylski. - Musiał się zadowolić... śniadaniem.
Jeden budynek, jeden wydawca, jedna gazeta, milion użytkowników
Koniec bezpośredniego kierowania gazetą przez Przybylskiego jako naczelnego zbiegł się także w czasie z gwałtownym rozwojem mediów elektronicznych, tabloidyzacją treści. "Głos" ta druga fala ominęła, ale skoku technologicznego nie sposób było ignorować. Na dodatek gazeta musiała się z nim zmierzyć i to w momencie wielkiej zmiany - decyzją właścicieli połączył się z "Gazetą Poznańską" - dziennikiem, który od dziesięcioleci miał zupełnie innych czytelników. To była bodaj czy nie największa zmiana na Grunwaldzkiej 19. Zmiana, która dotknęła wiele obszarów życia i to życia tak czytelników, jak i dziennikarzy obu tytułów. Musiała się dokonać zmiana mentalności i to czytających i piszących. Przewodnikiem przez te zmiany został Jarosław Piotrowski (1955-2010), który kierował "Głosem" od czerwca 2005 do marca 2007 r., a jego prawą ręką był Adam Pawłowski, ostatni naczelny "Gazety Poznańskiej". Na początku więc gazeta ukazywała się z dwoma logami, aby pokazać czytelnikom, że nadal otrzymują "swoją" gazetę. I taką naprawdę była, bo przecież tworzyli ją ci sami ludzie. Zresztą proces łączenia zakończył się autentycznym sukcesem - i gazetowym, i ludzkim - staliśmy się jednym zespołem, a czytelnicy pozostali nam wierni.
Przez kolejną zmianę przeprowadził "Głos" Adam Pawłowski, który jest naszym szefem od 10 lat. Jesienią 2007 roku staliśmy się częścią projektu "Polska.The Times" (co zresztą widać było w "główce" gazety) - ogromnego przedsięwzięcia medialnego, obejmującego kilkadziesiąt tytułów regionalnych w całej Polsce.
Redakcja została wyposażona w najnowocześniejsze oprogramowanie. Zaczęła się najnowocześniejsza era w funkcjonowaniu gazety i redakcji. Bo ostatnie lata to gigantyczny skok technologiczny, który dotknął także media i odmienił je nie do poznania. Informacja w błyskawicznym tempie stała się towarem najdroższym, a to oznaczało już zupełnie inny wyścig na rynku prasowym - nie tylko na nakłady i sprzedaż papierowych egzemplarzy, ale... wejść na stronę... nie tylko gazetową - internetową!
Wyścig, nie tylko o czytelników "papieru", ale… użytkowników treści internetowych. Na dodatek powstały takie strony dwie: głoswielkopolski.pl i naszemiasto.pl, a tę ostatnią mają prawie wszystkie tygodniki lokalne.
Powstały też nowe specjalizacje dziennikarskie, bo kręcimy także filmy do internetu, a tempo pracy przybrało nieprawdopodobne rozmiary - coraz częściej o jakimś wydarzeniu możecie Państwo przeczytać już w kilkanaście minut po tym, jak się zaczęło...